Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

Wrześniowe walki pchor. pil. Stanisława Pietruszki

Porucznik pilot Stanisław Pietruszka urodził się 27 sierpnia 1916 r. w Gruszowie niedaleko Myślenic. Jako absolwent Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie (XII promocja) w czasie walk wrześniowych został promowany na stopień podporucznika pilota ze starszeństwem 31 sierpnia 1939 r. Wcześniej, w połowie czerwca 1939 r. został skierowany na praktykę do 2 Pułku Lotniczego w Krakowie. Brał czynny udział w wojnie obronnej Polski jako pilot 24 Eskadry Rozpoznawczej w składzie lotnictwa Armii "Kraków".

Przez Rumunię, ewakuował się do Francji, a następnie do Anglii. Po przeszkoleniu na sprzęcie brytyjskim w grudniu 1940 r. przydzielony został do 301 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Pomorskiej" w Swinderby. Dywizjon ten we wrześniu 1940 r. wszedł do walki i rozpoczął regularne bombardowania sprzętu niemieckiego we francuskich portach, a z początkiem 1941 r. terytorium Niemiec.

Dnia 23 czerwca 1941 r. porucznik Stanisław Pietruszka wystartował wraz ze swoją załogą na samolocie Vickers Wellington IC (R1026) z zadaniem bombardowania Bremy. Po starcie samolotu oderwało się śmigło jednego z dwu jego silników, co uniemożliwiło pilotowi wylądowanie i samolot rozbił się w Winkburn. Czterech członków załogi (sierż. pil. Zygmunt Popławski, kpt. obs. Henryk Sawlewicz, sierż. rtg. Franciszek Florczak, st. szer. strz. Mieczysław Grzymski) wyszło z kraksy z lekkimi obrażeniami. Niestety w wypadku śmierć ponieśli: porucznik Stanisław Pietruszka i sierż. strz. Czesław Tęgowski. Spoczęli na cmentarzu w Newark-on-Trent.

Porucznik Stanisław Pietruszka zginął w wieku 25 lat. Podczas swojej krótkiej, wojennej służby został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari (nr 9100), czterokrotnie Krzyżem Walecznych i Polowym Znakiem Pilota. Jego kilka wojennych epizodów z września 1939 r. zostało uwiecznionych w ocalałych wspomnieniach, których obszerne fragmenty przytaczane są poniżej.

Po zakończonej mobilizacji i przemianowaniu 24 Eskadry Liniowej na 24 Eskadrę Rozpoznawczą, rzut kołowy pod dowództwem ppor. tech. Czesława Hrynaszkiewicza odjechał 28 sierpnia 1939 r. na lotnisko Klimontów (22 kilometry na północny wschód od Krakowa). Rzut powietrzny został tam przesunięty 31 sierpnia o świcie. Po wylądowaniu i zamaskowaniu samolotów oraz zakwaterowaniu personelu, nawiązano łączność z dowództwem lotnictwa Armii "Kraków", zgłaszając gotowość bojową eskadry.

Nastąpił słoneczny ranek 1 września. Nowo mianowany pilot, pchor. Stanisław Pietruszka z Gruszowa w swoich wojennych wspomnieniach pisał:

Dzień zapowiadał się piękny i parny, śpimy na słomie w szkółce w Klimontowie. Lekka mgła unosi się nad polami. Ze snu budzi nas dziwny warkot silników lotniczych, niesłyszany dotąd nad ziemiami Polski. Zerwaliśmy się jak jeden chłopak ze słomy i jak kto był do snu ubrany, wypadliśmy przez okna na pole. Nic nie widać, ale ryk kilkunastu silników słychać coraz wyraźniej!... I nagle z nad horyzontu wyprysła dziewiątka maszyn dwusilnikowych z dziwnie długimi i cienkimi kadłubami (...). Dorniery! - wyrwało nam się z ust... A więc wojna na serio zaczęta!

We wczesnych godzinach rannych personel eskadry dowiedział się z nasłuchu radiowego o stanie wojny. Po rozmowie telefonicznej z oficerem Armii "Kraków" dowódca eskadry kpt. obs. Julian Wojda polecił zrobienie zbiórki całości eskadry. W parę minut eskadra była gotowa. O wybuchu wojny wiedzieli już wszyscy, dlatego formalnie tylko potwierdził ten stan rzeczy. Potem zwrócił się do oficera technicznego, by przygotował samoloty do zadań bojowych, a następnie skierował zapytanie do personelu latającego: kto na ochotnika na pierwszy lot? Wystąpili wszyscy. Stanisław Pietruszka tak wspominał:

Niesłychane ożywienie w eskadrze. Piloci sprawdzają karabiny maszynowe (...), obserwatorzy wyrzutniki bomb, mechanicy silniki. Przychodzi rozkaz do eskadry - "Wysłać 2 maszyny na rozpoznanie w kierunku na Wrocław i Częstochowę!". Dowódca eskadry zbiera personel latający. Wszyscy mają twarze podniecone. Kto leci na ochotnika? - wszyscy wystąpili. Dowódca eskadry wyznacza!... Mnie nie przypadł w udziale ten pierwszy lot!

Tego pamiętnego dnia we wczesnych godzinach rannych wystartowały na rozpoznanie północnego i południowego skrzydła Armii "Kraków" dwie załogi. Jedna skierowała się na północ, druga na południe. Po powrocie obserwatorzy zameldowali o ruchach wojsk nieprzyjaciela i natarciu na odcinek obrony 1 Brygady Górskiej, wykryciu jednostki zmotoryzowanej na północnym skrzydle armii w rejonie Lubliniec-Częstochowa oraz marszu innej kolumny pancerno-motorowej w kierunku Spytkowice i Nowy Targ. W tym dniu po południu poleciały na rozpoznanie dwie inne załogi, potwierdzając poprzednie meldunki oraz donosząc o wykryciu wielkiej jednostki pancerno-motorowej maszerującej z Olesna w kierunku Radomska.

Włóczę się po lotnisku zły i zniechęcony. Wlazłem do swojej maszyny i bezcelowo gmeram (...). A w myślach moich snują się NADZWYCZAJNE wyczyny na polu walki, bombardowania, spotkania podniebne. To znów myśl moja wraca do domu, do Kochanych Rodziców i brata, co z Nim? Co powiedzą jak zginę? Czy będą z tego dumni? Czy Józka wzięli do wojska? Lepiej, żeby jeszcze nie, bo przynajmniej On by Im został. Później zapytuję sam siebie w jakich warunkach byłoby najlepiej zginąć, żeby się długo nie męczyć. Chyba jak granat [tu: pocisk odłamkowy - przyp. M.U.] trafi w maszynę i ją rozerwie w powietrzu, to i z człowieka prędko życie uleci.

A może się grat zapali i usmaży się tu człowiek żywcem, zanim się wygrzebie z maszyny strzelec, a później obserwator i swoje szanowne członki uratują na spadochronie, to pilotowi nie pozostanie już nic innego, jak zamknąć oczy, polecić czarną duszę Bogu, wspomnieć o Rodzicach, kochanej Kobiecie, jeżeli się ją oczywiście ma i zginąć, czując jak razem z maszyną łamią się jego kości i pękają mięśnie. Ale to wszystko głupstwo, przecież to tylko krótki moment trwa, a później cisza i wieczny spokój...

Przesiedziałem tak w maszynie ze dwie godziny. Z zadumy wywołało mnie wołanie mechanika mojej maszyny.
- Panie Podchorąży, piguły wieszamy pod maszynę.
Wyskoczyłem z grata jak oparzony i gazu do dowódcy eskadry. Nowy rozkaz po wylądowaniu maszyn z rozpoznania. Zaraz ma startować 6 maszyn na bombardowanie. Byłem pierwszy, który został na ten lot wyznaczony. Radość i duma rozpiera mi pierś. Walę do swojej maszyny. Karaś stoi spokojny i zimny, ale w moich oczach jest piękny i wspaniały. Już go widzę... jak leci... jak się pięknie kładzie w skrętach... jak wali piką do ziemi i wyrzuca swój śmiercionośny ładunek.

Mechanicy choć nie polecą, denerwują się na grandę, mój podchodzi do mnie i dziwnie czułym wzrokiem patrzy się na mnie, ale tak jakoś jakby mnie już więcej nie miał ujrzeć i swojej maszyny, koło której tyle się całymi dniami nałaził.
- Co Pan kapral się tak na mnie gapi, jakby już trupa przed sobą widział?
- Panie podchorąży, przecież to naprawdę wojna, to nie poligon w Błędowie, a i to ilu tam ludzi się natłukło.
- Panie podchorąży, lecą Karasie z rozpoznania!
- No to dobrze - odpowiedziałem - Coś się dowiemy. Pójdzie Pan ze mną na start?
- Z wielką przyjemnością, Panie Podchorąży.

2 września 1939 r. zastał 24 Eskadrę Rozpoznawczą także na lotnisku polowym w Klimontowie. O świcie dla odszukania niemieckiej kolumny w rejonie Częstochowy wystartowała jedna załoga, lecz na skutek złej widoczności powróciła bez rozpoznania. Następna załoga wylądowała z pozytywnym wynikiem rozpoznania, gdyż do tego czasu poranne mgły ustąpiły. Meldunek niezwłocznie przekazano do sztabu armii. Wkrótce po tym kpt. Wojda otrzymał telefoniczny rozkaz, by wykonać bombardowanie dwoma kluczami wykrytej kolumny nieprzyjaciela. Około godz. 11:00 nastąpił start sześciu Karasi. Każdy samolot zabierał 600 kg ładunku bombowego. Pietruszka wspominał:

Poszliśmy (...) w kierunku maszyny. Przy mojej maszynie wisiały już bomby. Zrobiły one na mnie dziwne wrażenie. Rzucałem dotąd bomby, ale nigdy w żywe cele, a teraz mam nimi naprawdę mordować. ZROZUMIAŁEM teraz, po co tego wszystkiego uczyli mnie przez tyle lat w szkole i w pułku.

Mechanik podchodzi do Karasia i nie wiem już po raz który sprawdza coś w silniku.
- Panie Kapralu, niech pan już się nie paprze tym w Pegazie, bo na pewno wszystko w porządku.
- Pomocnik przykręcał świece, nie wiem czy dobrze? Muszę sprawdzić Panie Podchorąży, bo niechby grat nawalił w powietrzu, musiałbym chyba sobie później w łeb strzelić!
- O, nie będzie tak źle Panie Kapralu, niech pan idzie, to zapalimy jeszcze papierosa, a później zapuści mi pan silnik!

Odstąpił od maszyny, popatrzył na mnie, później na nią, pogładził ją szeroką, czarną od smaru ręką po kolektorze.
- Wszystko będzie w porządku Panie Podchorąży! Na pewno! Jak amen w pacierzu!

Podchodzi do nas Tadek Nowierski, najstarszy i najlepszy pilot eskadry.
- No i co "Supeł", lecisz?
- A tak, Tadek! Lecę na swój pierwszy lot bojowy!
- Ja już swój zrobiłem. Uważaj "Supeł", jak zaczną walić to zmieniaj wysokość i kierunek, bo inaczej suk...ny się wstrzelają i zrąbią was jak jasna cholera!
- Dobrze Tadek! Będę robił, co będę mógł!
- No, to "Supeł", do zobaczenia! - Połam ręce i nogi!
- Dobrze, dobrze! Postaram się to uczynić.

Zaśmiałem się przy tym niby swobodnie. Później Tadek powiedział mi jednak, że raczej zarżałem jak stara kobyła.
- Panie Kapralu! Niech Pan zapuszcza grata!
Mechanik ochoczo wlazł do maszyny. Za kilka minut Karaś rąbał już na pełnym gazie drżąc cały, wspinając się na podstawki, które trzymają go przy ziemi. A za jego ogonem unosiła się chmura kurzu i słomy, ku uciesze ludności cywilnej.
- Panie Podchorąży, niech Pan sprawdzi sam!
Wlazłem do maszyny, przypiąłem się solidnie na ten pierwszy lot bojowy. Manetka w kieszeń 18, bust 19,5, no dobrze! Hamulce w porządku, (...) ciśnienie ładowania tudzież. No to mogę śmiało rąbać!

Sześć maszyn machało majestatycznie swoimi olbrzymimi łopatami. Mechanik, pod pretekstem, że się czegoś pyta, wgramolił się na skrzydło, popatrzył jak przedtem, na mnie.
- Panie Podchorąży! Jakby coś było w silniku nie "beser", to po locie Pan Podchorąży powie!
- Jeżeli wrócę, to powiem!
- Co Pan Podchorąży głupstwa gada!
A mnie się zdało, nawet na pewno zdawało, że ma łzy w oczach. Wsunął swoją rękę do kabiny. Uścisnąłem tę czarną rękę serdecznie. Obrócił się szybko i zbiegając z płata krzyknął:
- Na złamanie karku, Panie Podchorąży!

Obserwator i strzelec siedzieli już w maszynie. Jeszcze raz próbuję silnik i wolno kołuję na start. Dwie maszyny już wystartowały. Ja startuję trzeci. Bust do przodu, manetka w kieszeń! Silnik wali na pełnych obrotach. Drążek od siebie!... Cholernie ciężki! Karaś nie chce podnieść kity. Robię ciężko na łeb. Maszyna zadziera kitę i sunie na dużej szybkości do przodu. Patrzę na szybkościomierz - sto! - no to jeszcze chwilkę i będę odrywał... Spojrzałem w prawo, niedaleko maszyny stał na lotnisku z chorągiewką startową w ręku d-ca eskadry. Śmiał się i kiwał mi ręką. 110, 120, dobrze! Drążek powoli na siebie.

Karaś ciężko odrywa się od ziemi. Wcale mu się nie dziwię. Sto, dwieście, trzysta metrów... No to wszystko w porządku, nie tak strasznie startować z bombami na polowym lotnisku. Obserwator strasznie się denerwuje, nie wiem jak to będzie dalej. Za torem walimy do Częstochowy. Pułap 2000 m. Wyżej kumulusy. Nawet dość potężne. Lecimy na pułapie, maszyna od czasu do czasu maszyna wpada w chmury i lecimy jak w mleku. Jestem spokojny jak nigdy. Obserwuję zegary, od czasu do czasu ziemię i niebo, bo nuż przypętają się Meserszmity i może się przykro skończyć. Widać już i Częstochowę i wysoką wieżę Jasnej Góry. Od Częstochowy kurs na zachód, nabieramy wysokości, bo zbliżamy się do Niemca. Na razie spokojnie (...) mimo, że widać już oddziały nieprzyjaciela coraz, coraz liczniejsze, a w końcu, jak okiem sięgnąć, szosy zapchane kolumnami czołgów. Na głównej szosie kolumna ciągnie się gdzieś w nieskończoność... Patrzę i... oczom nie wierzę! Tylu ich jest a nie "kropią", to przecież nie takie straszne! Oglądam się na obserwatora - blady jak chustka, ale nie moja, bo moja czarna jak noc grudniowa. Wskazuje mi coś ręką! Patrzę uważniej i widzę kilka kłębuszków na niebie... A więc artyleria - już kropią.

Wreszcie, 2 września w godzinach południowych Karaś 24 Eskadry Rozpoznawczej pilotowany przez pchor. Stanisława Pietruszkę wraz z pięcioma innymi samolotami rozpoczął bombardowanie niemieckiej kolumny wojska zmierzającej w głąb Polski.

Nie namyślając się wiele pikuję wprost na kolumnę i krzyczę na obserwatora, żeby bomby wyrzucał. Na 600 metrach wyciągam potężnym "amerykanem", unoszę się w prawo, oglądam się w tył czy bomby wyrzucił, manipuluje coś koło wyrzutników ale sam nie wiem co robi... Wtem potworny wstrząs... Karaś podskoczył do góry i zwalił się na skrzydło.

Przez moją myśl przeleciało jak błyskawica - Trafili! - Patrzę po skrzydłach? Nic! - Po kadłubie - Też nic! - A więc bliżej tylko wybuchła seria. Ale od tej chwili rozszalało się piekło, seria za serią wali koło maszyny, dwadzieścia... trzydzieści... pięćdziesiąt metrów od niej. Co chwila słyszę głuchy huk i równocześnie jakaś NIELUDZKA SIŁA wyrywa mi drążek z ręki, a orczyk wali mnie jak młot po nogach... Niech mnie szkopy trafią... ale niech mi jeszcze pozwolą bomby wyrzucić!... Krótki błysk i kłęby dymu przed maszyną, a równocześnie huk i zapach spalonego prochu w maszynie. To jedna z celniejszych serii wybuchła mi tuż przed maszyną... Karaś wyskoczył w górę jak oparzony - zebrałem go jeszcze lepiej i prawie przez plecy przerzuciłem go do tyłu. To nas uratowało, bo natychmiast po tej serii poszły następne, które na pewno utknęłyby w celu.

Cholera jasna, zestrzelą mnie, a ja nic nie zrobię! Rozpacz i gniew chwycił mnie za gardło i mimo, że seria za serią walą koło maszyny, jestem nieczuły i zupełnie obojętny. Czuję, że nie wrócę, ale pomścić się muszę za wszystkich i za siebie... Czekam po prostu kiedy mnie trafią. Nie uciekam! Nie zmieniam wysokości ani kierunku, byle jak najszybciej wleźć nad szosę i tam mogą mnie już trafić i zlecę czy się spalę, ale już na szosie, między nimi!... Znienawidzeni do ostatnich granic!... A ze mną spadną i bomby... Nas rozerwie, ale z nimi!

Jestem już nad szosą, pikuję zupełnie prostopadle i walę z Karasiem jeszcze sto metrów... z całej siły wybieram!... Jakiś inny huk, głuchy... przeciągły... jakby skały pękały. Równocześnie jakaś siła, ogromna siła rzuciła Karasiem do góry. Oglądam się!... Radość, zadowolenie i duma rozpiera mi piersi. To nasze bomby... widzę dokładnie na szosie... mur białych, sinych słupów dymu. Spokój wraca, natychmiast drę Karasia do góry z nadzieją powrotu do eskadry. Znów huk... ale szrapneli... prowadzi mnie do góry. Już unikam ich, skręcam, wytracam szybkość. (...) Mimo tego walą bardzo celnie, słychać wyraźnie świst odłamków przelatujących przez otwory po szybach. Rozbiły mi busolę... i coś tam jeszcze. Mam już wysokość 2000 m. Mała chwila i jestem już na 3400 m. Lecę już po kumulusach potężnie skłębionych i wypiętrzonych.

Nagle wybuchy pocisków artyleryjskich ustały... Odetchnąłem z ulgą, ale nie na długo... bo nagle gdzieś z góry zobaczyłem sypiący się grad świecących się i piszczących przeraźliwie punkcików. A więc myśliwcy! - Rozglądam się i widzę 3 Meserszmity. Skręcam gwałtownie w kumulusa. Mam chwilę spokoju... Znów przerwa w chmurach... i znów złośliwy, i znów złośliwy świst kul... I tak z kumulusa do kumulusa... Bawimy się w kotka i myszkę. Wtem coś potwornego się stało! Karaś stanął dęba a jakaś siła wyrwała mi knypel z ręki. Jestem bezradny. Maszyna wali się przez skrzydła i wpada w szaleńcze skręty korkociągu. Usiłuję wyprowadzić... ale drążka nie mogę oddać!

Opanował mnie dziwny niepokój, myśli moje stały się gwałtowne i wpadały z jednej skrajności w drugą... Wyskoczyć?... Zostać i zginąć? (...) Z całych sił zacząłem drążek odpychać. Maszyna tymczasem rozkręciła się i chybotała jak opętane bydlę, płaty zataczały potężne koła a z ponad nich wypływał mi coraz inny krajobraz... wyraźniejszy i coraz bliższy. Powietrze waliło do kabiny przez powyrywane szyby... przez wybuchy szrapneli i wyło przeraźliwie jakieś opętańcze melodie. (...) Jeszcze jedna próba ratunku, zdjąłem nogi z orczyka i zacząłem kolanami pchać knypel od siebie. (...) Jeszcze jedna, druga, trzecia zwłoka... i Karaś wyskoczył z tego potwornego korkociągu i przeszedł w prostopadłą pikę. Wybrałem go z wysiłkiem na jakieś 200 m nad ziemią.

Nastąpiło gwałtowne odprężenie i spostrzegłem, że nogi i ręce mi lekko drżą z wysiłku i emocji. A później chwyciły mnie dreszcze i uczułem ból w uszach i głowie. Meserszmity gdzieś przepadły, może myślały, że mnie zestrzeliły. Po wylądowaniu dowiedziałem się, że obserwator nie mógł wytrzymać nerwowo, chwycił za drążek sterowy stojąc w kołysce bombardierskiej i ściągnął go na siebie. Skutkiem tego Karaś wpadł w korek, siła odśrodkowa rzuciła go do tyłu, a on nie chcąc się potłuc o żebra maszyny trzymał się drążka kurczowo tak, że ledwie mu go wyrwałem i tym sposobem uratowałem ich i siebie od niechybnej śmierci.

Wynik bombardowania był skuteczny i stanowił zaskoczenie dla wroga, niespodziewającego się interwencji ze strony Polaków. Bomby spadły na odcinku Ligota-Częstochowa, zrzucone z wysokości 800 m. Dokładnych efektów nie udało się ustalić ze względu na silną obronę przeciwlotniczą wroga oraz ataku kilku Dornierów powracających z bombardowania Częstochowy. Załogi polskie po zrzuceniu bomb bez strat powróciły do bazy, osłaniane przez dwa klucze 122 Eskadry Myśliwskiej. Tego dnia wykonano jeszcze kilka lotów rozpoznawczych, m.in. powtórnie poleciała w rejon Jordanów-Chabówka załoga ppor. obs. Konrada Jeżewskiego, wykrywając tam duże kolumny broni pancernej i piechoty.

(...) Wysoko nad lotniskiem przeszło 9 Dornierów.
- Ach, wy s...nsyny, żebyśmy byli teraz w powietrzu i bez bomb, pokazalibyśmy wam mores.
- Znów coś leci Panie Poruczniku. To na pewno nasz Karaś!
Za chwilę wyprysnął z nad horyzontu Karaś, rżnąc na lotnisko pięknym kosynierem. Usiadł. Załoga wysiadła. Podbiegam do obserwatora.
- No i co, Olek?
- Ano nic! Jest pieronów do cholery jasnej na wszystkich szosach!
- No to polecimy!
- No, oczywiście!
Krótka odprawa u dowódcy eskadry. Leci 6 maszyn na bombardowanie. Mam lecieć jako lewy skrzydłowy w drugiej trójce. Lecę z Konradem [Jeżewskim - przyp. M.U.] i strzelcem Rodowieckim.

Wojenna relacja spisana przez pilota pchor. Stanisława Pietruszkę dzieje się drugiego dnia wojny. Tutaj występuje rozbieżność ze informacjami historycznymi zawartymi w prasie i publikacjach o tematyce lotniczej. W dniu 3 września w godzinach przedpołudniowych, po wcześniejszych rozpoznaniach lotniczych kpt. Wojda otrzymał rozkaz zbombardowania rozpoznanych jednostek w rejonie Rosy-Jabłonka-Podwilk-Rabka. Właśnie trwały ostatnie przygotowania przed startem Karasi.

- Słuchaj Stasiek, jak przycelujesz dobrze to zacznij strzelać, ja wówczas cały nasz ładunek wypuszczę.
- Dobrze, Konrad!
Cała załoga od razu opracowała trasę lotu. Załogi lecą na zadanie razem, wracają pojedynczo. Maszyna już się kręci (...). Startujemy pojedynczo. Maszyna za maszyną. Lecimy jak sześć szatanów nad górami i kotlinami. Co chwila maszyny chowają się za gęstą ścianę chmur. Ładuję karabin i oddaję krótką serię. Wszystko w porządku. Obracam się do tyłu krzyczę:
- Konrad! Walimy z nurkowego! (...)
Pod nami przesuwają się szczyty górskie pokryte sinymi prawie, granatowymi lasami i doliny o nieco jaśniejszym odcieniu, pocięte wstążkami jasnych szos dróg i ścieżek. Na drogach widzimy już ciągnące oddziały pancerne i piechoty. Szukamy jednak większego zgrupowania. Mamy wysokość 600 metrów. Nagle czuję silne szarpnięcie za prawą rękę, oglądam się. Konrad pokazuje mi coś na ziemi. Przez zamglone powietrze ciężko widać. Wpatruję się lepiej i serce z radości (...) i emocji wali mi mocno. Pod nami szosa, a koło niej łąka czy coś innego, a na niej pełno wozów, czołgów i piechoty. Krótka decyzja, nalatywać z daleka nie ma co, bo mogą człowieka zrąbać. Zadzieram Karasia, kopię prawą nogą i przewrotem walę w środek kolumny. Celuję skrupulatnie, oddaję serię. W tym momencie Konrad posyła Niemcom powietrzną pocztą 6 setek. Usłyszałem głuchy huk pod maszyną i podmuch rozdartego powietrza rzucił maszyną. Trafiliśmy doskonale... łąka była pokryta białym tumanem dymu. A więc doskonale! Teraz wracać! Ale niełatwe to zadanie, dotąd milczące działa i karabiny przeciwlotnicze wroga rzygają pociskami na potęgę. Widzę wyraźnie pozycje karabinów i dział na szosach i wzgórzach. Nie przypuszczałem, że takie piekło może być na ziemi. Pociski karabinowe ciągnące za sobą długie smugi ognia lecą koło maszyn jak robaczki świętojańskie... lecą dziesiątkami... później setkami, z każdego wzgórza, z każdej szosy i drogi, przecinają się i krzyżują z maszyną, przy czym wydają cichy, złowrogi świst. Co kilka sekund przelatuje koło maszyny po 10-20 pocisków artylerii szybkostrzelnej, są to granaty, najgroźniejsza dla lotnika broń. (...) Maszyną rzuca okropnie, że aż knypel z łapy wyrywa - to bliskie wybuchy szrapneli i granatów. W maszynie czuję zapach spalonego prochu. Przechodzę ostrą piką do kosyniera. Walę tuż nad drogę, przy czym nie żałuję karabinu maszynowego, również obserwator i strzelec swoich nie żałują. Na wprost nie mogę przelecieć, przede mną wysoka góra. Robię rozpaczliwy zwrot do tyłu na obserwatora czy jeszcze żyje. Żyje, żyje i dziwnie się śmieje, ale się śmieje. Patrzę na horyzont, pokryty kłębuszkami dymu po wybuchach artyleryjskich. Maszynę rzuca na lewo i prawo jak zabawkę, robiąc ciasne skręty wznoszę się i spadam. Żeby tylko przelecieć przez góry. One mnie oddzielą od moich oprawców i prześladowców. Drapię się do góry. Ledwie osiągnąłem szczyt, puściłem maszynę na mordę po stoku na pełnym gazie i buście... przy czym strzelec mało co nie opuścił kabiny, a Konrada chwyciły mdłości.

Jeszcze z kilku wzgórz ostrzeliwano nas, ale już mniej groźnie. Następuje odprężenie, oddycham głęboko, już nie czuję zapachu prochu. (...) Cieszę się z całego świata... z takiej operacji wyjść cało, to naprawdę cholerny fuks. (...) Zbliżamy się do lotniska. Serce mam pełne radości. Pikuję na dwór, w którym mieszka nasz herszt eskadry i reszta oficerów personelu latającego, a później zawadiackim i cholernie podciągniętym "amerykańcem" zawracam na lotnisko i ląduję. Przyleciałem pierwszy!

Wysiadam z grata i oglądam go. Su...syny zrąbali mi stateczniki, ale to głupstwo, dziury się jakoś załata, względnie da się nowe. Powoli zlatuje się reszta maszyn, każda z pamiątkami od kul niemieckich. Jednej jednak załogi na próżno oczekiwaliśmy. Nie wróciła i już nigdy nie wróci. Koledzy (...) widzieli jak ich maszyna dostała się w wiązkę pocisków artyleryjskich i została - jak zabawka - rozdarta w powietrzu. Zginęli ppor. obs. Prędecki, kpr. pilot Rudy i strz. samolotu [Widuch - przyp. M.U.].

Opisane barwnie bombardowanie zostało wykonane podczas przekraczania przez kolumny kilkukilometrowego wąwozu. I ta wyprawa bombowa była skuteczna - mimo silnego ognia niemieckiej obrony przeciwlotniczej - opóźniła o kilka godzin natarcie zbombardowanych jednostek nieprzyjaciela. Z nalotu tego nie wróciła załoga - ppor. obs. Tadeusz Prędecki (który mimo rany otrzymanej podczas lotu 1 września poleciał na zadanie), kpr. pil. Aleksander Rudy (wbrew relacji Pietruszki uratował się on skokiem ze spadochronem, ale nie dołączył do jednostki) i kpr. strz. Rudolf Widuch. W godzinach popołudniowych dziewięć Karasi eskadry odleciało na lotnisko Ułęż koło Dęblina.

W dniu 4 września eskadra zadań nie wykonywała.

6 września wykonano przed południem trzy loty rozpoznawcze, a następnie eskadra została przesunięta na lotnisko Wronów, skąd wykonywała w dniach 10-12 września szereg zadań dla Naczelnego Dowódcy Lotnictwa oraz Armii "Lublin" i "Poznań". W dniu 12 września załoga - por. Aleksander Paszkowski, pchor. pil. Pietruszka i kpr. strz. Jan Woźny wyszukiwali nieprzyjaciela na trasie Ruszczyce-Nowe Miasto-Błonie-Łowicz-Kutno-Piątek. Wykryto lotnisko i 9 samolotów Luftwaffe w rejonie Białobrzegów. Dnia 16 września por. Paszkowski wraz z pchor. Pietruszką wyszukiwali lotniska dla eskadry w rejonie Tarnopola. Okres do 17 września 1939 r. wypełniały kolejne ewakuacje, przeloty oraz rozpoznania frontowe.

24 Eskadra, będąc w odwrocie, przerzucana była na coraz to inne lotniska polowe. W czasie jednego z takich lotów Karaś Pietruszki rozbił się podczas wieczornego lądowania:

Humor mam pieroński, nawet wrogowi takiegom nie życzył. Przychodzi rozkaz lecieć eskadrą na nowe lotnisko. I dokądże do cholery jasnej będziemy się tak cofać! Kiedyż nareszcie pójdziemy do przodu!? Takie zdania słyszy się wśród personelu latającego. (...) Wlokę się noga za nogą do Karasia, na mnie jeszcze czas. Koło mnie wali dużymi krokami mój obserwator Ziółkowski, przygarbiony i zawsze czymś zaaferowany. (...)
- No i co, lecimy!
- A no, lecimy i to zawsze na wschód - odpowiedział mi zdawkowo.
(...) Słońce już chyli się ku zachodowi. Na mojej wysokości widzę czerwone zwały chmur czy może dymy ze spalonych polskich miast i wiosek. Na horyzoncie widać kilka pożarów. Na świecie robi się szaro i nieswojo, gorzej jak w nocy. Takie dziwne zawsze na mnie wrażenie robi umierający dzień. Ale oto i lotnisko, właściwie rżysko. Żeby go lepiej zobaczyć obniżam się. Nierówne i pełno na nim stogów. Dodaję gazu, manetka strasznie ciężko chodzi, denerwuje mnie to! (...) Cholera jasna! Gazu nie mogę przymknąć. (...) Co się stało z tą wajchą? (...) Nagle tuż, tuż pod maszyną widzę skraj parowu i instynktownie szarpię ile mam siły drążek na siebie... Rany boskie! Maszyna wali kołami w sam skraj parowu. Krótki wstrząs i trzask. Karaś wyskoczył w górę jak szalony. Za wszelką cenę dać gazu!... Nie mogę!... No to przymknąć - też nie! Wyłączam kontakt! Nic z tego, wmelduję się w maszyny stojące na skraju lotniska... lub w stogi. Może przeskoczę!? Włączam kontakt. Odrywa się Karaś od ziemi... ale za późno! Już przed sobą zobaczyłem ścianę stogów.

(...) Potworny wstrząs, trzask łamiących się skrzydeł i podwozia. O Boże, żeby się TYLKO NIE SPALIĆ!... Ciemnoszare, czerwone i białe kropki i pasy przed oczami. Otwieram oczy i strach zjeżył mi włosy na głowie. Przez otwory w szybach długie języki płomienia wślizgują się do kabiny. Zbawienna myśl, wyskoczyć. Nie wiem czym, ale chyba całym młodym życiem rzuciłem się do góry. Wyleciałem na słomę i stamtąd nie wiem jak... na ziemię. I nagle okropna myśl! Co się stało z nimi? Krzyczę do palącej się maszyny:
- Józek!
- No i co, "Supeł", udało nam się... ale dwa buty zgubiłem!
- A strzelec?
- Nic, nic, zwariował biedak, patrz jak lata po lotnisku.
Biedny Woźny dostał szoku i kursował na oślep po lotnisku, aż mu jakieś niewiasty kubeł wody na łepetynę wylały.

Patrzę na Karasia, leży jak zestrzelony olbrzymi ptak, połamany i pogięty. Kłęby dymu i długie słupy ognia unoszą się nad nim... nad stogami... mnie się wydaje, że nad całym światem, nad całym moim szarym życiem... Straszny żal, po prostu rozpacz chwyciła za gardło. Nie płakałem, ale łzy lały mi się ciurkiem po policzkach. (...)

17 września 1939 r. ok. godz. 17:00 rzut powietrzny eskadry odleciał na lotnisko Gwoździec koło Horodenki. Po wylądowaniu por. obs. Aleksander Bujalski (od 14 września dowódca eskadry) otrzymał rozkaz natychmiastowego odlotu do Czerniowiec w Rumunii. Następnego dnia przekroczył granicę polsko-rumuńską rzut kołowy eskadry.

W lesie zamaskowany stoi mój Karaś. Od początku wojny na nim latam. Miał swoje wady, z którymi się jednak pogodziłem i zupełnie mu wybaczyłem. Kochałem Go jak człowieka, przecież On tyle razy nosił mnie nad frontem. Sam swoim na szaro malowanym cielskiem zasłonił mnie od pocisków wroga. Ale za to sam dostał po krzyżach. Do tego czasu Karaś był mi zupełnie posłuszny...

Mariusz Undas