„The Orchard” w Ruislip
Przez prawie całą II wojnę światową Polskie Siły Powietrzne na Zachodzie prowadziły walki z terytoriów Wielkiej Brytanii. Na Wyspach Brytyjskich stacjonowała większość jednostek bojowych polskiego lotnictwa: tylko nieliczne bazowały w Afryce Północnej, na Bliskim Wschodzie i we Włoszech, gdzie alianci prowadzili działania bojowe. Przez cztery lata, od czerwca 1940 r. do czerwca 1944 r., front w Europie Zachodniej zatrzymał się na kanale La Manche, rozdzielając wojska alianckie i niemieckie trudnym do przebycia, szerokim pasem morza. Ciężar działań bojowych wzięły na siebie więc lotnictwo i marynarka wojenna.
Taki stan rzeczy powodował, że polscy lotnicy w owym okresie, począwszy od bitwy o Anglię, stacjonowali w stałych (pokojowych) bazach lotniczych Royal Air Force, rozsianych po całej Wielkiej Brytanii. O ile niektóre lotniska znajdowały się na odludnych terenach, o tyle całkiem liczne znajdowały się w pobliżu Londynu i większych miast Anglii. Dla personelu lotniczego oznaczało to, że po służbie mogą próbować żyć normalnie: umówić się w kinie na randkę, udać się na przechadzkę w centrum miasta, pójść do restauracji, do pubu czy na potańcówkę. Prowadziło to do paradoksu: lotnicy byli zarazem i na pierwszej linii frontu (jeśli chodzi o udział w walkach) i na zapleczu (jeśli chodzi o warunki bytowe). Rano mogli uczestniczyć w locie bojowym nad okupowaną Francją, a po południu wybrać się do teatru w centrum Londynu...
Bodaj najsłynniejszym lotniskiem polskich dywizjonów w Wielkiej Brytanii była baza RAF Northolt, położona na zachód od centrum Londynu (ok. 20 kilometrów od pałacu Buckingham i ok. 25 kilometrów od mostu Tower Bridge). To tam w początkach sierpnia 1940 r. sformowano 303 Dywizjon Myśliwski im. Tadeusza Kościuszki, który bazował tam w okresie bitwy o Anglię, do 11 października 1940 r. Także podczas bitwy o Anglię, od 11 października do 23 listopada 1940 r., w obronie Wysp Brytyjskich latał stamtąd 302 Dywizjon Myśliwski „Poznański”. Wkrótce Northolt stało się lotniskiem polskiego I Skrzydła Myśliwskiego, sformowanego w kwietniu 1941 r., m.in. w oparciu o 303 Dywizjon. W kolejnych latach I Skrzydło Myśliwskie stanowiło główną siłę bojową polskiego lotnictwa myśliwskiego i składało się, w różnych okresach, z trzech lub czterech dywizjonów (niektóre bazowały na pomocniczym lotnisku w Heston). Dywizjony zmieniały się: te z pierwszej linii odchodziły na tyły i vice versa, toteż przez I Skrzydło przewinęły się wszystkie dywizjony. Były to, poza wspomnianymi Dywizjonami 302 i 303: 306 Dywizjon „Toruński”, 308 Dywizjon „Krakowski”, 315 Dywizjon „Dębliński”, 316 Dywizjon „Warszawski” oraz 317 Dywizjon „Wileński”. Z bazą RAF Northolt I Skrzydło Myśliwskie rozstało się z końcem marca 1944 r., gdy odeszło na polowe lotniska w związku z przygotowaniami do inwazji we Francji. Jak pokazała przyszłość, do Northolt już nie powróciło.
Podczas trwającego przeszło trzy i pół roku bazowania polskich dywizjonów w Northolt z ich historią na zawsze związał się lokal o nazwie „The Orchard” (nazwa ta oznacza sad bądź ogród owocowy). Znajdował się w Ruislip, u zbiegu ulic Ickenham Road i Sharps Lane, niespełna 2,5 kilometra spacerem od północno-wschodniej bramy lotniska Northolt. Był połączeniem lokalu gastronomicznego (restauracji, kawiarni lub baru - jak określali go w swoich wspomnieniach polscy lotnicy), dancingu oraz hotelu.
Polscy lotnicy zaczęli pojawiać się tam niemal od samego początku: sierż. pil. Marian Bełc z 303 Dywizjonu w swoim pamiętniku wypady do Ruislip odnotował już pod datą 22 września 1940 r., w samym środku bitwy o Anglię (przy nazwiskach pilotów podano ich najwyższe stopnie z okresu ich służby w Northolt):
Mam trochę wolnego. Od tygodnia jestem już w akcji, co dzień po dwa lub cztery razy gonimy szwabów. (...) W środę mieliśmy uroczystość, gen. Sikorski dekorował kolegów Krzyżami VM i Walecznych (...) Co wieczór chodzi się na whisky i piwo do Ruislipu.
Por. pil. Jan Maliński z 302 Dywizjonu opisywał w swoich wspomnieniach wypad do „The Orchard” 19 października 1940 r., a więc także w okresie bitwy o Anglię:
Po kolacji poszliśmy gremialnie do Orchardu. Sala była już wypełniona, prawie wszystkie stoliki były zajęte, więc stanęliśmy bliżej baru i zamówiliśmy sobie drinka na stojąco. Kiedy orkiestra zagrała „Don't fence me in” powstał wielki ruch w poszukiwaniu partnerki do tańca. Nie byłem jeszcze w nastroju, ale w tym momencie podeszło do mnie zgrabne i rozpromienione stworzenie, dając mi do zrozumienia, że chciałaby zatańczyć. Nie mogłem się oprzeć i przyjąłem zaproszenie. Nazywała się Jeanette White. Spędziłem z nią cały wieczór. Dowiedziałem się, że studiuje medycynę i jest na praktyce w miejscowym szpitalu. Mieszka w Ruislip w domu brata, który jest lekarzem, ale został zaangażowany jako lekarz wojskowy i w związku z bombardowaniem pracuje w jednostce.
O dziesiątej orkiestra zagrała hymn brytyjski i polski. Pląsy się skończyły, nastąpiły pożegnania, ale żaden z nas nie chciał się dać namówić na odprowadzenie swoich towarzyszek do domów, obawiają się zabłądzenia w zupełnie ciemną noc, nie znając jeszcze drogi powrotnej na lotnisko. Pomimo reflektorów igrających w chmurach i ich odblasku byłoby to ryzykowne przedsięwzięcie. Pomoc otrzymaliśmy dopiero od naszych szeregowych, którzy szli przed nami śpiewając marszowe piosenki.
Inny pilot 302 Dywizjonu i po wojnie płodny pisarz lotniczy, mjr pil. Wacław Król, wspominał „The Orchard”, dodając swoistą analizę stanu psychicznego polskich pilotów narażonych na zestrzelenie, rany i śmierć:
Przez następnych kilka dni dywizjon nie latał ze względu na nieodpowiednią pogodę. Mieliśmy więc dużo wolnego czasu, organizowaliśmy wypady do Londynu i do okolicznych osiedli, a szczególnie do Ruislip - do kawiarni i restauracji „Orchard”, gdzie na dancingu zapominaliśmy o tym, co nas gnębiło. Byliśmy wszak zdrowymi, pełnymi życiowej energii młodzieńcami. Nie wiedzieliśmy, co nam zgotuje los w najbliższej przyszłości. Przecież była wojna, front powietrzny przebiegał nad Londynem. Często uczestniczyliśmy w walkach powietrznych, nie wiadomo było, czy następnego dnia nadarzy się jeszcze okazja spędzenia czasu w roześmianym gronie. Byliśmy dobrzy do „wypitki i do bitki”, nie nastawialiśmy się rzecz jasna na oszczędzanie naszych skromnych miesięcznych pensji. W restauracji „Orchard”, o której już rozeszła się fama, że tam przychodzą polscy lotnicy, zjawiali się z ciekawości Anglicy z żonami i córkami, przychodziły młode dziewczęta z WAAF. Było więc z kim poflirtować i potańczyć, a najważniejsze - zapomnieć na kilka godzin o "górnych i chmurnych", szarpiących nerwy, lotach. Mój samochód był wykorzystywany każdego wieczoru, częściej jednak korzystali z niego koledzy niż ja. (...)
Po obiedzie Edek zatelefonował do Margaret i Beaty. Ucieszyły się bardzo, od razu oświadczyły, że już wiedzą, iż mamy dzień wolny. One też mają przepustkę do dwudziestej pierwszej, więc musimy się spotkać. Spotkaliśmy się w „Orchardzie”. Było bardzo wesoło, bo przyszli tam też Władek i Włodek ze swoimi znajomymi WAAF-kami. Zestawiliśmy więc stoliki, zamówiliśmy ciastka, kawę i po kieliszku wina. Zaraz orkiestra zagrała jakiegoś marsza, a następnie przeszła na melodie taneczne. Na parkiecie pojawili się naodważniejsi, do których należeli także Edek i Władek.
Bea była bardzo zadowolona i wesoła. Zwierzyła mi się zaraz, że wczoraj po połudnu i dzisiaj do południa miała służbę w operations room. Wiedziała, że latałem wczoraj i dziś, bo śledziła dokładnie tablicę dywizjonu 302, na której były wypisane numery każdego pilota. Drżała i modliła się, abyśmy nie mieli spotkania z Niemcami.
– Też coś! Przecież nam chodzi o to, aby w każdym locie spotkać się z niemieckimi samolotami - odpowiedziałem. - Mielibyśmy wtedy szanse na nowe zwycięstwa.
– A ja się obawiałam o ciebie, chciałam się spotkać z tobą dziś, wiedziałam, że będziesz miał wolny dzień - odpowiedziała patrząc mi w oczy zalotnie.
– Nie obawiaj się, będziemy się spotykać wiele razy, zależy to przecież tylko od ciebie...
– Is it true, darling? - zapytała uradowana.
Orkiestra zagrała fokstrota. Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła na parkiet, bo zauważyła, że ktoś z boku szedł do naszego stolika, podobno by ją prosić do tańca. Tuliła się do mnie cały czas.
Tuż przed godziną 21 odwieźliśmy dziewczęta do ich willi, a sami wpadliśmy jeszcze do kasyna na partyjkę brydża (...)
Nazajutrz rano obejmowałem dyżur, nie dałem się więc namówić na wyjazd do "Orchardu" na "rozrywkę kulturalną" (tak zwykliśmy nazywać pobyt na dancingu).
Ale mimo sentymentu i częstych wizyt, Wacław Król nie uważał „The Orchard” za szczyt marzeń. W innym miejscu swoich wspomnień odnotował:
Czasem wyjeżdżaliśmy razem - oczywiście moim samochodem - do Uxbridge lub Hanslow, gdzie odwiedzaliśmy ekskluzywne miejscowe kluby, znacznie przyjemniejsze niż „Orchard” w Ruislip.
Zapiski na temat „The Orchard” przewijają się w większości książkowych wspomnień polskich pilotów myśliwskich, którzy służyli w Northolt. Świadczy to o ich wyjątkowym przywiązaniu do tego miejsca, które było nie tylko pubem i restauracją, gdzie można było zadbać o ciało, ale poniekąd drugim domem, w którym ukojenie znajdowała dusza.
Bodaj najobszerniejszy fragment poświęcony "Orchardowi" można znaleźć we wspomnieniach mjr. pil. Jana Zumbacha, który stacjonując w Northolt wsławił się jako uczestnik bitwy o Anglię, as myśliwski, a wreszcie dowódca eskadry i Dywizjonu 303. Warto dodać, że przytoczone poniżej tłumaczenie autorstwa Ryszarda Witkowskiego można określić mianem literackiego, jako że w oryginale Zumbach posługiwał się językiem raczej potocznym:
Nie upłynęło wiele czasu, a znaleźliśmy wreszcie miejsce, zapewniające odpoczynek według naszego gustu - Orchard Inn. Prawdopodobnie znajdował się tu kiedyś ogród, uzasadniający nazwę domu, ale do miejsca tego nie przyciągnęły nas bynajmniej stosunki agrarne. Pierwszą zaletą gospody było to, że łatwo dochodziło się do niej piechotą. Znajdowała się w miejscowości Ruislip, dwa kilometry od bazy, nie istniał więc w ogóle problem transportu.
Żydowski gospodarz Orchard Inn był niezmiernie przyjacielski. Ceny napojów ustalał na poziomie dla nas dostępnym, podobnie jak i odpłatność za usługi dziewcząt przewijających się przez jego lokal. I jeszcze jedna zaleta dla nas: oficerowi kontrwywiadu, który nadzorował nasze wyjścia, gdy wymienialiśmy nazwę Orchard Inn, nigdy nawet nie drgnęła powieka.
Kiedy jednak ktoś wspomniał w jego obecności o wypadzie do pobliskiego Londynu, natychmiast rozpoczynał się wykład o niebezpieczeństwach, jakie kryją się w tym mieście. Gdyby mu wierzyć, w Londynie aż się roiło od szpiegów, zwłaszcza w spódnicach. Niech więc będzie raczej Orchard Inn i serwowane przez niego uciechy.
Gospodarz lokalu był o naszych czynach i zaniechaniach doskonale poinformowany. Gdy tylko zjawialiśmy się, natychmiast rozlegały się gratulacje dla zwycięzców dnia i wygłaszane były komentarze podsumowujące sukcesy ostatniego okresu. Wisząca na ścianie lista zwycięstw dywizjonu była aktualizowana a jour, oklaskiwana przez podpitych gości, a w szczególny sposób czczona przez przedstawicielki płci pięknej, które, im lista była dłuższa, tym bardziej słabły w naszych ramionach.
Wszyscy piloci i mechanicy polskich dywizjonów, które stacjonowały w Northolt, tego gospodarza, który nigdy nie zapominał o przesyłaniu kosza owoców dla każdego naszego rannego kolegi, zachowali we wdzięcznej pamięci. Jest oczywiście prawdą, że główną siłą armii jest dyscyplina, ale troska o jej bojowe morale jest nie mniej ważna. Potwierdziła to obserwacja, że odkąd odkryliśmy Orchard Inn, zniknęły nagle męczące wszystkich stany depresji. Jestem najgłębiej przekonany, że gospodarz Orchard Inn, ten Żyd z wielkim sercem, lekarz naszej psychiki, zasłużył sobie na honorowe miejsce w historii polskiego lotnictwa w Wielkiej Brytanii. Tę moją opinię podzielało wielu. Gdy w dwadzieścia lat później zgromadziliśmy się na pogrzebie tego naszego przyjaciela, jako wyraz wdzięczności złożyliśmy, na świeżej mogile, wielki wieniec z kwiatów.
Orchard Inn była to mała, typowa angielska gospoda. Wyposażenie jej stanowiły wypolerowane na lustrzany połysk naczynia z miedzi i cyny, firanki w kwietne wzory, wypastowany parkiet i doniczki z kwiatami pelargonii lub azalii na parapetach okien. Był to dokładnie ten typ lokalu, do którego, od niepamiętnych czasów, mieszkańcy małego miasteczka, ubrani w smokingi i długie suknie, lubili zachodzić wieczorami, aby spożyć posiłek przy stole nakrytym nieposzlakowanie białym obrusem. Zwyczaj ten był utrzymywany jeszcze długo po rozpoczęciu działań wojennych, zmienił się jednak stopniowo w czasie wojny, w efekcie ograniczeń i niedostatków.
Gdy przybywaliśmy do gospody, byliśmy zawsze przyjmowani wiwatami i obowiązkowymi kolejkami drinków. W owych, tak dla historii Wielkiej Brytanii ponurych, dniach walczący pilot RAF był legendarnym archaniołem, uskrzydlonym świętym Jerzym, który pokonuje smoka ze swastyką na ogonie. Dla wszystkich klientów, wszystkich stałych gości, nie byliśmy już spragnionymi i zapalczywymi junakami ani barbarzyńcami mówiącymi jakimś niezrozumiałym językiem; wyrażana nam, obcym, sympatia była nieraz aż wzruszająca. Gospodarz restauracji, przyjmując naszą hałaśliwą, pełną życia gromadę, z pobłażaniem pozwalał na burzenie panujących w niej starych obyczajów i pielęgnowanej atmosfery. Wiedział równie dobrze jak my, że każda chwila była na wagę złota, wielu z nas następnego ranka już mogło nie żyć.
Tym, oczywiście, co najbardziej przyciągało nas do Orchard Inn, były dziewczyny, ładne, przystępne i przyjazne. Znały każdego z nas po imieniu, gdy któregoś z nas los wyrwał z szeregu, płakały szczerymi łzami. W większości były to młode urzędniczki z różnych biur, ale zdarzały się także córki z dystyngowanych rodzin, służące w ciągu dnia w którejś z kobiecych wojskowych służb pomocniczych, utworzonych dla zastąpienia zmobilizowanych mężczyzn. Wieczorem odkładały na bok mundury, wełniane skarpetki i wojskowe buty i każdego wieczoru oczekiwały nas ubrane w barwne stroje, jedwabne pończochy i pantofle na wysokim obcasie. Miejscem spotkań był wielki bar, zwany saloonem, znajdujący się po lewej stronie wejścia; w środku błyszczał maleńki parkiet do tańców. Po prawej stronie szło się do jadalni, w której, w miarę postępującego racjonowania środków żywności, karty menu wyglądały coraz bardziej smutno. Mimo to atmosfera jadalni była bardziej przyciągająca, niż ta, jaka panowała w naszej mesie w Northolt; tam, choć jedzenie lepsze, było raczej ponuro.
Każdego wieczora do podgrzewania hałaśliwego nastroju przyczyniała się orkiestra taneczna, nie reprezentująca wprawdzie zbyt wysokich kwalifikacji muzycznych, ale za to pełna dobrej woli. Dziewczęta tańczyły i pieściły się chętniej z lotnikami-cudzoziemcami niż ze swoimi. Czasami gestykulacja rąk obcego była bardziej pożądana niż standardowy zwrot partnera angielskiego:
– We have a very fine evening, haven't we?
Trzeba jednak przyznać, że z angielskimi pilotami naszej bazy nigdy nie dochodziło do żadnych sporów. Byli bardzo rycerscy i godzili się z tym, że uściski, jakimi obdarzały nas dziewczęta, są następstwem powabu roztaczanego przez nas, cudzoziemców. Wszystkie wojny i związane z nimi przypadkowe spotkania zawsze przyczyniały się do tego, że kobiety nieco inaczej zaczynały pojmować życie. Ja osobiście jestem najgłębiej przekonany, że kobiety Wielkiej Brytanii, które tak długo były krępowane wiktoriańskimi nakazami moralności, tym więcej starały się dochodzić swojego, im bardziej była uwalniana ich zmysłowość. Staliśmy się dla nich przyjemną i przecież nie zabronioną odmianą pruderyjnego na co dzień stylu życia.
Być jednak tak blisko Londynu i nie móc obejrzeć go inaczej niż tylko przy okazji obrony przestrzeni powietrznej nad nim - to było nie do zniesienia. Wprawdzie wszystko, czego potrzebowaliśmy, mieliśmy w są siedztwie, w Orchard Inn, ale Londyn, wielkie miasto, musiał przecież być czymś innym! Od mojego przybycia do Wielkiej Brytanii nigdy jeszcze w nim nie byłem. Czyż nie miałem prawa odwiedzić stolicy kraju, którego byłem obrońcą?
Ppłk pil. Tadeusz Rolski, w Northolt służący kolejno jako dowódca 306 Dywizjonu Myśliwskiego „Toruńskiego” oraz I Skrzydła Myśliwskiego, pisał w podobnym tonie:
W miarę jak dni stawały się coraz krótsze i ciemniejsze, lataliśmy coraz rzadziej. Trzeba było coś robić z czasem. Jeździliśmy do Londynu, do Ruislip, chodziliśmy do kina, graliśmy w karty i strzałki, jednym słowem chwytaliśmy różnych sposobów, aby zabić bezczynność i skrócić czas oczekiwania na lepszą pogodę. Wielką popularnością cieszył się „Orchard”. Była to restauracja w pobliżu Ruislip, mieszcząca się w ogrodzie owocowym, posiadająca bar i dansing. Właściciel jej miał dobrego nosa do interesów i zbijał kabzę w błyskawicznym tempie. Lotnicy tłumnie przesiadywali w wolnych chwilach w tej knajpce. Mogli tu wypić szklankę piwa, czy parę kieliszków czegoś mocniejszego, potańczyć i poflirtować z jasnowłosymi dziewczętami, a przede wszystkim stworzyć sobie złudę pokojowego życia i zapomnieć o wojnie.
Dużym powodzeniem cieszyła się również messa na lotnisku. Spędzali w niej czas ci, którzy nie mogli oddalać się od stacji, albo ci, którzy spłukawszy się w „Orchard” musieli zadowolić się skromniejszą zabawą bez damskiego towarzystwa. (...)
Za rok, może za daw powrócimy do Polski. (...) Żeby tylko... Psiakrew... Żeby tylko wrócić. Bo co można wiedzieć? Oto siedzę w dispersalu. W każdej sekundzie może zadzwonić telefon. Alarm, start, walka. I niech jakiemuś Niemcowi zdarzy się, że celując do mnie weźmie dobrą poprawkę (...) a skończę służbę bez wypowiedzenia i na zawsze (...) Gdy ogarniały mnie takie myśli, szedłem do „Orchard” i kazałem dawać sobie szklaneczkę whisky, dżinu czy innej brandy. Ciągnąc małymi łyczkami widziałem, jak przyszłość mi jaśnieje. Z jakiej racji jakiś szkop ma mnie zestrzelić? Dlaczego ja nie mógłbym tego uczynić? Żeby mi tylko podszedł pod celownik i nie był zbyt daleko. No pewnie...
Sporo o lokalu w Ruislip zawarł w swoich wspomnieniach kpt. pil. Franciszek Kornicki, służący w Northolt jako pilot 315 Dywizjonu Myśliwskiego „Dęblińskiego” oraz dowódca 317 Dywizjonu Myśliwskiego „Wileńskiego” (w oryginale w języku angielskim, poniżej w przekładzie Wojtka Matusiaka):
Po kolacji większa część populacji kasyna przemieszczała się do zaprzyjaźnionego miasteczka Ruislip, odległego o półtora kilometra. Oprócz typowych sklepów, gdzie większość towarów była na kartki, były też dwa bezkartkowe kina i hotel Orchard - wszystkie trzy cieszyły się naszym pełnym poparciem. Hotel Orchard był perłą Ruislipu. Miał niezłych rozmiarów bar i salę jadalną, gdzie co noc grała niewielka orkiestra, i gdzie można było jeść i tańczyć, albo pić i tańczyć, albo tylko pić i obserwować tancerzy, zależnie od stanu finansów i szczęścia. Właściciel i jego personel byli naszymi przyjaciółmi. W sposób godny podziwu radzili sobie z nami, kiedy byliśmy w świetnych humorach i kiedy nastrój był smutny, bo fortuna nam nie sprzyjała. Mieli bardzo wydajną pocztę pantoflową i byli dobrze poinformowani o działaniach skrzydła Northolt, reagując odpowiednio do wydarzeń. Właściciel hotelu dbał o swoich najmłodszych i najbiedniejszych klientów ze szczególną troską, a kiedy spostrzegł gościa starającego się pić w nieskończoność jedno małe piwo, dyskretnie podsyłał mu pełny kufel. Na koniec wieczoru orkiestra grała God Save the King, a potem Jeszcze Polska nie zginęła, a miejscowi jak i przyjezdni stali na baczność podczas obydwu hymnów. Hotel Orchard odgrywał istotną rolę w wysiłku wojennym skrzydła Northolt i ja ze swojej strony wyrażam uznanie właścicielowi i jego ekipie za to, co dla nas robili w tamtym czasie.
O „The Orchard” nie zapomniał napomknąć także kpt. pil. Edward Jaworski, odwiedzający to miejsce jako pilot Dywizjonów 315 i 317. Opisując popularne miejsca odwiedzin polskich pilotów z Northolt pisał m.in.:
Najchętniej Polacy przebywali w hotelu „Orchard” w Ruislip, niedaleko lotniska w Northolt, gdzie słyszało się przede wszystkim polski język. Nawet barmanki, dla zwiększenia dochodów, i przypodobania się polskim klientom, operowały naszym językiem. Długie wieczory i nieliczne loty z powodu dżdżu i mgieł sprzyjały intensywniejszemu życiu towarzyskiemu (...).
Pewnego wieczoru w lutym 1942 r. wybraliśmy się większą grupą do hotelu „Orchard”. Sympatia Gienka Malczewskiego obchodziła swoje urodziny. Wypożyczyliśmy starego Opla Olympię od Kazia Damma. Po udanym wieczorze siadamy do samochodu, ale jest tak silna mgła, że przy obowiązujących kloszach na światłach drogowych z centrymetrową poziomą szczeliną, nie można było jechać. Tadek Socha wystąpił jako reflektor. Położył się na masce silnika oświetlając kierowcy przedpole ręczną latarką. Jazda trudna, ale pomału posuwamy się naprzód. W pewnym momencie mija nas z przeciwnej strony zauważony w ostatniej chwili samochód. Kierujący Gienek robi trochę za gwałtowny unik w prawo i wjeżdża na pochyłe pobocze. Nasz "reflektor" spada z maski silnika i teraz w ciemno przecinamy w lewo jezdnię i pakujemy się do rowu. Z uwagi na minimalną prędkość pojazdu, wszystko skończyło się na drobnych obrażeniach i na kilkufuntowej zapłacie, za doprowadzenie samochodu Kazia Damma do stanu używalności.
Opinię por. pil. Mirosława Fericia z 303 Dywizjonu przytoczył w swojej książce cytowany wcześniej por. pil. Jan Maliński. Ferić miał 10 lub 11 października 1940 r. opowiadać:
Tu jest całkiem niezłe miejsce, dwa kilometry marszu. Nazywa się Orchard Hotel. Wszyscy tam chodzą, Nowozelandczycy z 229 też, zwłaszcza od czasu, kiedy postawili armatę przeciwlotniczą pod naszymi oknami. A że Niemcy zaczęli latać w nocy, do północy spać nie można. Tu i ówdzie spada bomba, bo zrzucają na ślepo, więc Orchard jest najlepszym miejscem, gdzie przy orkiestrze i tańcu nie myśli się o wojnie i nie słyszy tego huku. Nie dawniej niż trzy dni temu było tam zajście z cywilami. Jak wszędzie, potańcówki i bary się kończą o godzinie 22, z wyjątkiem kilku nocnych klubów w Londynie. Na dobranoc grają God save the King, a następnie Jeszcze Polska... Wyobraź sobie, dwóch cywilów usiadło, kiedy wszyscy stali jeszcze na baczność podczas odgrywania naszego hymnu. Ci z 229 otworzyli okno i wyrzucili ich do ogrodu. W Nowozelandczykach będziecie mieli wspaniałych kumpli.
Krótką wzmiankę o „The Orchard” (oraz pubie "Saracen's Head" w Lincoln, gdzie chadzali polscy lotnicy bombowi) zawarł w swoich wspomnieniach także por. Jan Jokiel, służący w Northolt m.in. w okresie bitwy o Anglię jako oficer taktyczny:
Pewnego dnia jesienią 1940 roku trafiłem przypadkowo do "Saracen's Head", miłego i przestronnego lokalu w Lincoln, bez reszty opanowanego przez polskich lotników z 300 i 301 dywizjonu bombowego. Myśliwcy z Northolt mieli taką mekkę w Ruislipie, w tamtejszym równie przyjemnym lokalu „Orchard” (...).
Na koniec warto wspomnieć, że w początkowym okresie pobytu w Wielkiej Brytanii „The Orchard” zapisał się w pamięci polskich lotników jako miejsce, gdzie można było pobierać bezpłatne lekcje języka angielskiego - oczywiście, prowadzone przez przedstawicielki płci pięknej. Por. pil. Jan Maliński opisał jedną ze scenek w kasynie oficerskim w Northolt:
Zostaliśmy odwieszeni z natychmiastowego na pogotowie półgodzinne, co znaczyło, że można było siedzieć w kasynie, grać w bilard, karty, peniaki i strzałki, względnie czytać gazety, jeżeli ktoś dostatecznie znał angielski (...) Stary Holt, oficer edukacyjny, kręcił się wokoło, jak gdyby chcąc zwerbować ochotników do nauki angielskiego, ale wszyscy udawali, że go nie widzą. Wreszcie major Mümler wziął go pod ramię i poszli, przypuszczalnie do jego pokoju.
– Ucz się, ucz, my będziemy pobierali nasze lekcje w Orchardzie - zamamrotał nieuprzejmie któryś z podporuczników spod gazety.
Malińskiemu wtórował mjr pil. Wacław Król:
– Edek, ty mnie chcesz wrobić w jakąś przygodę - zaśmiałem się na jego propozycję, by wieczorem pojechać do "Orchardu", aby spotkać się z dwoma WAAF-kami, planszecistkami z operations room.
– To najlepszy sposób nauki języka angielskiego. Zobaczysz sam, będziesz mi za to wdzięczny - przekonywał mnie.
Panienki okazały się bardzo miłe i ładne, jedna była brunetką, druga blondynką. (...)
Tak zasłużone dla polskich lotników miejsce zostało należycie upamiętnione. W 1980 r. naprzeciwko wejścia do „The Orchard” postawiono model Spitfire'a, wsparty za pomocą dwóch łukowato wygiętych, stalowych drągów na kamiennym postumencie. Pomysłodawcą i realizatorem przedsięwzięcia był kpt. pil. Witold Łanowski, który podczas wojny stacjonował w Northolt jako pilot Dywizjonów 302 i 317. Pomagający mu w tym zadaniu jego syn, Krys Łanowski, w grudniu 2023 r. wspominał:
Mój ojciec, Witold Aleksander Łanowski (...) znany pod przezwiskiem "Lanny" (...) miał oryginalny pomysł na trwały pomnik, który miałby stanąć przed "Orchardem" w 1980 r.
Ponieważ pracowałem w dużej firmie budowlanej, w jej głównym biurze kreślarskim, ojciec poprosił mnie o wykonanie kilku rysunków na podstawie jego pomysłów. Chciał, by była to spora kamienna podstawa, nad którą zamontuje się duży samolot. Jego pierwszym pomysłem był Hurricane, ale przekonałem go, że dla przeciętnego człowieka Spitfire będzie bardziej rozpoznawalny, toteż stanęło na Spitfirze.
Tato chciał, by Spitfire "przelatywał" nad kamieniem, a w związku z tym, że pracowałem dla firmy budowlanej, uznaliśmy, że wrażenie zrobi Spitfire przymocowany do pary rur, zakrzywionych w kierunku lotu, które będą wyglądać jak smugi kondensacyjne. Rury musiały być trwałe i odporne na pogodę, więc jedynym rozwiązaniem była stal nierdzewna. Firma, w której pracowałem, podarowała nam rury, więc przygotowałem rysunki rur zakrzywionych w kierunku Spitfire'a, zamontowanych na podstawie z kamienia.
Tato udał się do właścicieli „Orcharda”, Beefeater Steak Houses, którzy z entuzjazmem podeszli do tego pomnika, bez wątpienia mogącego przyciągnąć klientów, co było dla nich korzystne. Ówcześni właściciele byli doskonale zaznajomieni z historycznymi związkami z Northolt i polskimi lotnikami, którzy odwiedzali regularnie pub po lotach, aby się tam odprężyć.
Szczęśliwie w miejscu, gdzie w owym czasie mieszkali moi rodzice, na końcu ulicy była odlewnia i ojciec zwrócił się do niej o pomoc w wygięciu rur oraz wykonaniu Spitfire'a. Zasugerowano mu tam, że najlepszy z punktu widzenia wagi i ochrony przed aurą będzie aluminiowy odlew Spitfire'a z formy piaskowej. Tato wszedł w posiadanie jakichś rysunków warsztatowych Spitfire'a Mk V, których użyto do wykonania formy.
Tak więc powstał pomnik, przygotowano i pomalowano kamień, w odlewni wygięto rury i odlano Spitfire'a. Tato ręcznie pomalował Spitfire'a w kamuflaż, ale nie namalował na nim żadnych oznaczeń dywizjonu, aby nie wyróżniać żadnego konkretnego dywizjonu.
Ustalono datę odsłonięcia przed "Orchardem" i wtedy moja matka skontaktowała się z RAF, informując ich o planowanym wydarzeniu, a oni zorganizowali przelot eskadry pamięci, złożonej ze Spitfire'a, Lancastera i Hurricane'a podczas uroczystości odsłonięcia. (...)
Dzień okazał się słoneczny i bezchmurny, a odsłonięcie przebiegło bez komplikacji. Eskadra pamięci punktualnie wykonała przelot i wylądowała w pobliskim Northolt. (...)
Po uroczystości, ojciec z rodziną został zaproszony przez eskadrę pamięci do Northolt, aby zobaczyć ich samoloty i pamiętam radość wsiąścia do Spitfire'a, Hurricane'a i chodzenia po całym Lancasterze.
Pomnik został kilkakrotnie zniszczony przez wandali, ponieważ stał niechroniony w ogrodzie „Orcharda”. Ledwie kilka miesięcy po uroczystości został uszkodzony, a koszty naprawy pokrył tato. Innym razem w 1985 r. ktoś huśtał się na Spitfirze, wyginając rury, które naprawiono na koszt Beefeatera. W czerwcu 1987 r. pomnik ponownie zdewastowano, wyginając rury i lekko uszkadzając samego Spitfire'a. Był problem z Beefeaterem, który początkowo nie chciał zapłacić za naprawę, ale mój ojciec natychmiast poszedł do miejscowej prasy i opublikowano dwa artykuły w "The Gazette": w środę 2 września 1987 r. oraz ponownie w środę 20 lipca 1988 r., już po przywróceniu pomnika do pierwotnego stanu.
Oto historia pomnika w jego pierwotnej formie, który został odsłonięty na terenie „Orcharda” w 1980 r. Od tamtej pory było jeszcze kilka wersji, niektóre otoczone płotem, ale jak rozumiem wciąż jest tam oryginalna kamienna podstawa.
Żadna organizacja Polskich Sił Powietrznych nigdy nie uznała zasług mojego ojca – tego że wymarzył sobie ten pomnik i go zrealizował. Później widziałem artykuły na temat pomnika opisujące późniejszą pracę innych osób przy pomniku, ale bez żadnej wzmianki ani uznania dla pracy i wysiłków mojego ojca włożonych w postawienie pierwotnego pomnika upamiętniającego jego kolegów-pilotów, częstych gości tego pubu w okresie ich służby w bazie RAF Northolt od 1940 r. do końca II wojny światowej. (...)
Na wspomnianym przez Krysa Łanowskiego kamiennym postumencie umieszczono emblematy polskiej szachownicy lotniczej i polskiej odznaki pilota (gapy) oraz napis: "MEMORIES THAT LIVE ON POLISH AIRMEN AND THE ORCHARD FROM 1940 IN W.W.2" ("WSPOMNIENIA O POLSKICH PILOTACH I THE ORCHARD KTÓRE WCIĄŻ ŻYJĄ OD 1940 ROKU W II W.Ś.").
W 1996 r. pomnik został zdemontowany, odnowiony i ponownie zamontowany, ale zaledwie rok później padł ofiarą kradzieży: zniknął i nigdy nie został odnaleziony. Starania o odsłonięcie nowego Spitfire'a wzięła na siebie fundacja "Orchard Spitfire Memorial" pod kierownictwem Petera Burke'a. Nowy model został zakupiony z pieniędzy pochodzących z cegiełek i darowizn, a następnie uroczyście odsłonięty 30 września 2007 r. W przeciwieństwie do poprzednika, na którym nie było żadnych oznaczeń, nowy myśliwiec pokazano w malowaniu Spitfire'a VB RF-D (BM144), a więc jednego z osobistych samolotów kpt. pil. Jana Zumbacha, dowódcy 303 Dywizjonu. Do osadzenia samolotu użyto pierwotnej kamiennej podstawy.
W chwili pisania niniejszego artykułu, jesienią 2023 r., „The Orchard” wciąż istniał. W części gastronomicznej znajduje się lokal należący do sieci "Beefeater", którego specjalnością są steki wołowe. Podobnie jak w latach 40. XX wieku, wciąż wyraźnie widoczny jest podział na część restauracyjną (z dużymi stołami) oraz pubową (z barem, mniejszymi stolikami oraz stołem do bilarda). W części pubowej upamiętniono polskich pilotów poprzez udekorowanie ścian godłami polskich dywizjonów bazujących w Northolt oraz oprawionymi fotografiami i malunkami przedstawiającymi samoloty i scenki z życia codziennego na lotnisku Northolt.
Przylegająca do „The Orchard” cześć noclegowa ma oddzielne wejście i obecnie jest własnością sieci "Premier Inn". Funkcjonuje jako trzygwiazdkowy hotel. Nie umiejscowiono w niej dodatkowych akcentów upamiętniających związki z Polakami.
W grudniu 2023 r. „The Orchard” został zamknięty.
Wojciech Zmyślony