Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

14 sierpnia 1944 r. - plut. pil. Józef Ziendalski (302 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja plut. Józefa Ziendalskiego (wówczas pilota 302 Dywizjonu Myśliwskiego „Poznańskiego”) z lotu bojowego w dniu 14 sierpnia 1944 r. Tekst został spisany w latach 80. XX wieku:

Późnym popołudniem cztery Spitfire'y z 302 Dywizjonu dostały rozkaz patrolowania rejonu Bernay, Lisieux i Evreux. Ja poprowadziłem drugą sekcję. Lecąc na wysokości ok. 10 000 stóp zobaczyliśmy słońce odbijające się od czegoś w głębi lasu. To mógł być transport ukrywający się za dnia, gotów do drogi pod osłoną nocy. Zdecydowaliśmy się więc na atak. Cztery samoloty znurkowały, jeden za drugim, każdy zrzucając bomby. Gdy znurkowałem z moją sekcją by zrzucić swoje, otoczyły mnie smugi pocisków z działek. Schodząc w dół w to piekło, mierząc przez celownik, zobaczyłem kilka ukrytych wśród drzew czołgów.

Bomby poszły, wyciągnąłem ostro w górę. Patrząc do tyłu zobaczyłem drzewa spowite dymem i płomieniami, oraz wybuchające bomby. Zdecydowaliśmy się dokończyć robotę za pomocą działek i karabinów maszynowych. Smugi pocisków ponownie otoczyły mój nurkujący samolot. Nacisnąłem przycisk na drążku i odezwały się oba działka oraz karabiny. Potem, gdy przerwałem atak i wychodziłem ostrym wznoszeniem do góry - poczułem złowieszczy odgłos i wstrząs samolotu. Zostałem trafiony!

Wciąż się wznosząc, desperacko próbując nabrać jak najwięcej wysokości, obróciłem głowę i zobaczyłem wielką dziurę ziejącą w lewym skrzydle. Sprawdziłem przyrządy i zobaczyłem, że ciśnienie oleju raptownie spada. Wyrównałem samolot ze wznoszenia i zmniejszyłem obroty na ile mogłem, by wydobyć z silnika jak najwięcej, ale uniknąć jego zatarcia. Pomimo starań, zacząłem tracić wysokość.

Zamiast wyskoczyć od razu na spadochronie, zdecydowałem się rozejrzeć się za polaną, na której mógłbym wylądować przymusowo. Gdyby było odpowiednie miejsce, mógłbym zakręcić i wylądować na jedno skrzydło. W ten sposób to skrzydło przyjęłoby uderzenie i istniałaby szansa na przeżycie.

Ale wszędzie dookoła był gęsty las. Wycelowałem Spitfire'a pomiędzy dwa wysokie drzewa, mając nadzieję, że skrzydła pochłoną siłę uderzenia. Gdy samolot uderzył w drzewa zostałem wyrzucony na zewnątrz, co było błogosławieństwem, gdyż samolot stał już w ogniu.

Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem na ziemi a kawałki samolotu wciąż przelatywały przez drzewa. Próbowałem się podnieść z ziemi, ale nogi ani drgnęły. Więc wyciągnąłem papierosa i zapaliłem sobie.

Wkrótce nadeszli jacyś Francuzi i zabrali mnie do swojej stodoły, gdzie ułożyli mnie wygodnie na sianie. Następnego dnia właściciel domu przyprowadził dziewczynę, która musiała być pielęgniarką. Powiedziała mi, że jestem poważnie chory - byłem sparaliżowany - i potrzebuję pomocy lekarskiej.

Wiedziałem, że nie mogę zostać z tą francuską rodziną. W każdej minucie tam spędzonej stanowiłem zagrożenie dla ich życia. Musieli mnie wydać Niemcom. A w ten sposób otrzymałbym opiekę medyczną, której tak rozpaczliwie potrzebowałem. Niemniej jednak tej nocy rodzina przeniosła mnie do domu, gdzie trzy małe dziewczynki biły się, by siedzieć ze mną i trzymać moje ręce.

Niemcy przybyli z karetką i zabrali mnie. Ale nie otrzymałem żadnej opieki przez całe trzydzieści dni. Byłem często przenoszony z jednej karetki do drugiej, a ból za każdym razem był nie do zniesienia.

Jedną z najgorszych chwil była ta, gdy zostaliśmy ostrzelani przez moich towarzyszy broni. Konwój został zatrzymany, gdy dał się słyszeć narastający warkot Spitfire'ów. Wszyscy Niemcy opuścili samochody i wskoczyli do rowów. Zostałem sam, niezdolny się poruszyć. Niemcy wrócili i znaleźli mnie z jednym z ich hełmów na twarzy i karetkę, która nie mogła ruszyć.

Jakiś czas później dotarliśmy do Belgii, gdzie zostałem umieszczony w szpitalu dla jeńców. Tej nocy toczyły się ciężkie walki na zewnątrz, które okazały się starciem między Niemcami a belgijską partyzantką. Tej nocy Belgowie przenieśli nas na noszach do budynku po drugiej stronie drogi. Gdy nas nieśli wśród latających wszędzie dookoła kul, tłum kobiet krzyczał i płakał. Rzucały na nas kwiaty, nazywając nas „wyzwolicielami”.

Rano, gdy Niemcy musieli się wycofać, przyszło paru chłopców z belgijskiego ruchu oporu i rozmawialiśmy sobie w różnych językach. Nagle z hukiem otworzyły się drzwi na obu końcach sali i zobaczyliśmy dwie postacie w hełmach, z wycelowanymi karabinami. Nadeszli Amerykanie!

Wszyscy zostaliśmy przebadani i odnotowano krótką historię tego, co nam się uprzednio przydarzyło. Zostałem potem przewieziony do amerykańskiego szpitala w Paryżu. Będąc tam poprosiłem jednego z Amerykanów, czy mógłby przynieść mi trochę papieru, kopertę i znaczek, bym mógł napisać do mojej żony w Anglii. Wkrótce przyszedł z powrotem, spełniając moją prośbę. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę mu zapłacić. Nie miałem żadnych swoich rzeczy, nie mówiąc już o pieniądzach.

Amerykanin nie powiedział słowa. Po prostu znowu szybko zniknął. Gdy się zjawił z powrotem, niósł kapelusz. Odwrócił go do góry nogami nad moim łóżkiem i wyleciała z niego cała masa pieniędzy. Powiedział: „To teraz już masz pieniądze”. Przeszedł się po całym oddziale i wszyscy Amerykanie zrzucili się dla mnie. Byli świetną ekipą.

Józef Ziendalski
(tłumaczenie Wojciech Zmyślony)