1 września 1939 r. - por. pil. Witold Urbanowicz (Centrum Wyszkolenia Lotnictwa nr 1)
Poniższy tekst to relacja por. Witolda Urbanowcza (wówczas instruktora pilotażu w Centrum Wyszkolenia Lotnictwa nr 1) z walki w dniu 1 września 1939 r. (lot na przechwycenie niemieckiej wyprawy bombowej). Tekst został spisany ok. 20 lat po wojnie:
Ciągniemy na pełnym gazie, nabieramy wysokości. Porucznik Witorzeńć ze swoim kluczem leci po mojej prawej stronie, w odległości około 200 metrów. Odległość w poszczególnych kluczach - około 100 metrów. Wiem, że w kabinach siedzą wytrawni piloci; sami instruktorzy ze Szkoły Myśliwskiej. (...) Na niebie nic nie widzę. Denerwuję się trochę. Potem na lotnisku w Dęblinie wykładają sygnalizacyjne płachty: „od południa, wysokość 3.000, wyprawa bombowa”. Moi skrzydłowi piloci są podekscytowani, ich samoloty kołyszą się lekko. Wskazówka szybkościomierza przekracza cyfrę 2.000 metrów i za chwilę dotyka 3.000. Jest chłodni, zaciskam wełniany szal na szyi. Poprawiam okulary, uwierają trochę koło oczu. Sprawdzam, czy kaemy odbezpieczone. Przez parę sekund myślę o naszych aliantach: czy wypowiedzą Niemcą wojne. I że nie dali samolotów (...).
Nagle - na tle nieba - błyskają w słońcu malutkie metalowe płatki. Liczę: jest piętnaście. Lecą żurawiem, po pięć. Zupełnie bezwiednie kołyszę skrzydłami i widzę, że moi skrzydłowi zareagowali tak samo, także zakołysali się w powietrzu. Zdaję sobię nagle sprawę z wyjątkową ostrością, że nie jest to przeciwnik „markowany”, jak w czasie ćwiczeń. To Niemcy. (...)
Stefan Witorzeńć atakuje niemiecki szyk z prawej strony. Ja ze swoim kluczem atakuję z przodu. Jestem w niedobrej pozycji, w czesie ataku przelecę tuż nad bombowcami, będą mieli okazję skoncentrowania ognia na moim kluczu. Wyboru jednak nie mam. Nasze samoloty są dużo wolniejsze nawet od bombowców niemieckich, w tych nie ma mowy ani o pościgu, ani też o pełniejszym repertuarze ognia. Liczę, że klucz Witorzeńcia odciągnie część ognia. Ustaliliśmy przed startem, że chodzi o rozproszenie ich ognia, rozbicie szyków, atak „z obskokiem”, niedopuszczenie wyprawy do celów.
W pierwszym momencie nie mogłem rozpoznać typu samolotów. Potem widzę charakterystyczne wygięcie płatów przy kadłubach: Heinkle He 111. Nagle z przestrzeni nurkują na nas inne samoloty. Smukłe sylwetki, również dwusilnikowe. jest ich osiem, atakują nas w szyku dwójek. Rozpoznaję: to Me-110, dwusilnikowy myśliwiec. Ma szybkość ponad 500 km/godz. i uzbrojenie z dwóch działek i trzech kaemów. Nasze P-7 wyciągają zaledwie 325 km/godz. i mają po dwa karabiny maszynowe. Jednego tylko jestem pewny: że nasze siódemki mają o wiele lepszą zwrotność.
Messerschmitty otwierają ogień, na szczęście niecelny i śmigają obok nas jak bolidy. W moment później wszystko zamienia się w opętaną kotłowaninę. Na dobrą sprawę niczego nie można zaobserwować. Widzę tylko, że po pierwszym ataku naszych kluczy niemiecki szyk bombowy rozluźnił się, trzy Heinkle odskoczły w bok i zostały nieco z tyłu. Stefan Witorzeńć w ataku przeleciał o parę metrów od jednego z bombowców. O jakichkolwiek klasycznych manewrach w ogóle mowy nie ma. Heinkle, Messerschmitty i nasze wyjące na pełnym gazie siódemki tworzą jeden kłąb. Samoloty przelatują blisko siebie. Powietrze pełne wirów i smug; nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że smugi po zapalających i świetlnych pociskach utrzymują się tak długo w powietrzu. Kilkakrotnie napływa do kabiny zapach prochu. Niewiele można zrobić Niemcom. Z jakiegoś przewrotu dostaję na celownik Heinkla, sieję swoimi pociskami po kadłubie i skrzydłach, strzelam do kabiny - i nic. Tyle, że strzelec chyba dostał, bo zwisł na własnych kaemach. Słońce hula po niebie, ziemia rozkręciła się jak karuzela - raz jest z boku, raz pode mną, to znowu zawisa nad głową. Gorąco mi jest, czuję to w całym ciele. I znowu widzę w lusterku oszklony, wąski pysk Messerschmitta i ogniki skierowane w mój ogon. Ściągam gwałtownie samolot w ostrym podciąganym zakręcie, moja siódemka zadrżała i zwaliła się na łeb, Messerschmitt szura jak rekin tuż koło mnie. Odruchowo przymknąłem oczy i czekałem na trzask. Tak sobie wtedy wyobrażałem zderzenie w powietrzu; nie wiedziałem jeszcze, że najprawdopodobniej nie uszłyszałbym w ogóle nic, to byłaby kwestia ułamka sekundy.
Straciłem kilkaset metrów. Dzięki temu widzę całe przedstawienie na tle nieba. Siódemki są w komplecie, sześć, wszyscy jeszcze żyją, chwała Bogu. (...) Na pełnym gazie ciągnę w górę, moja siódemka jest na granicy utraty szybkości. Atakują mnie trzy Messerschmitty. W instynktownym odruchu samoobrony ściągam drążek sterowy, przechodzę na plecy. Tamci rozchodzą się pięknym wachlarzem, atakują znowu z obskokiem, z trzech stron. Dzięki zwrotności mojej siódemki stać mnie na uksus przedłużenia życia jeszcze na moment. Jak długo to potrwa? Niemcy przelatują tuż koło mnie. (...) Ściągnąłem mój samolot w pół pętli, przez kilka sekund znalazłem się w ogonie całej trójki. Naciskam spust, sieję ze swoich kaemów. I znowu nic. Moje pociski nie czynią widocznej krzywdy. Może narobiłem im dziur w samolotach, ale nie widzę, ażeby się któryś z nich zapalił, czego oczekiwałem. (...)
Bombowce na pełnym gazie wycofują się z walki, szare smugi spalin snują się im z silników. Messerschmitty trzymają się Heinkli, rezygnują z walki. A raczej: nie uważają za celowe przedłużanie jej. Ścigamy ich, ale jest to beznadziejne. Nie dysponujemy wystarczającą szybkością; bombowy Heinkel na pełnym gazie ma chyba 400 km/godz. Widzimy jeszcze, jak po drodze zrzucają bomby na przygodne osiedla. Powoli nikną na horyzoncie. A jednak - nie dopuściliśmy ich do Dęblina.
Witold Urbanowicz