Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

28/29 grudnia 1944 r. - sierż. pil. Antoni Tomiczek (301 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja sierż. Antoniego Tomiczka (wówczas pilota 301 Dywizjonu do Zadań Specjalnych „Ziemi Pomorskiej - Obrońców Warszawy”) z lotu nocą z 28 na 29 grudnia 1944 r. (ostatni lot 301 Dywizjonu do Polski). Tekst został spisany w 2002 r.:

Na odprawie załóg dowódca dywizjonu wyznaczył na lot do Polski 10 załóg, a to:

 

stopień:
imię i nazwisko:
samolot:
 
F/L
Rymer Krzywicki
Liberator
 
F/L
Leopold Mielecki
Liberator
 
F/L
Edmund Ladro
Liberator
drugi pilot gen. L. Rayski
W/O
Jan Cholewa
Liberator
 
F/S
Tadeusz Mioduchowski
Halifax
 
W/O
Jan Kalfas
Halifax
 
F/S
Antoni Tomiczek
Halifax
 
F/O
Józef Stephani
Halifax
 
W/O
Franciszek Laskowski
Halifax
 
W/O
Bolesław Uram
Halifax
 

 

Mnie wyznaczono samolot Halifax LL118 na placówkę „Lewkonia”. Start: godzina szesnasta, wysokość lotu 10 000 stóp. Podano, że nad Polską jest zachmurzenie jak i też na trasie przelotu 6/10 i zamglenia. Na około 0,5 godz. przybyłem z załogą na stanowisko postojowe samolotu. Po sprawdzeniu załadunku i rozmowie z obsługą samolotu zajmuję miejsce w kabinie, uruchamiając silniki. Po dokonaniu próby silników i meldunku strzelców, że wszystko jest OK, kołuję na start, prosząc o zezwolenie startu. Startuję dokładnie o godz. 16-stej. Jest jeszcze zupełnie jasno. Start jest nad morze przy lekkim wietrze bocznym. Po schowaniu podwozia i klap nabieram wysokości. Przyjmuję podany kurs przez nawigatora, wznoszę się do wysokości 10 000 stóp. Pytam strzelców i pozostałych członków załogi czy wszystko jest OK. Strzelcy nad morzem sprawdzają karabiny oddając krótkie serie z kaemów. Osiągam nakazany pułap lotu i po małej chwili przekraczam brzegi Jugosławii. Jestem już nad chmurami i dziwnie, że nie strzela przeciwlotnicza jak zawsze. Zwracam strzelcom uwagę, że może to cisza przed burzą. Może ten przysmak artyleria przeciwlotnicza zostawiła myśliwcom. Zapada już zmierzch. Lot przebiega spokojnie, jednak w rejonie Budapesztu jak zwykle wita nas artyleria przeciwlotnicza. Po kilku unikach wychodzimy z ostrzału i znów błogi spokój. Włączam radio pilota, jednak nic ciekawego nie słychać. Zapadła już ciemna noc. Zbliżamy się do Tatr, których szczyty pokryte są śniegiem, a doliny skąpane w rzadkich chmurach. Po minięciu Tatr schodzę z wysokości i w rejonie Koszyc na wysokości 9000 stop zostałem ostrzelany przez artylerię przeciwlotniczą, jednak niecelnie, bo może po świętach obsługa dział miała jeszcze kaca. Schodząc nadal z wysokości, doleciałem do ujścia Nidy do Wisły, gdzie pogoda była fatalna, niskie chmury i mgła. Widać, że dalszy lot na tę placówkę jest niemożliwy. Po naradzie z nawigatorem zmieniłem kurs na placówkę zapasową „Wilga”. W rejonie Nowego Targu na wysokości 7000 stop o godz. 20:15 zauważyłem samolot z zapalonymi światłami pozycyjnymi z mojej prawej strony, który się wznosił. Było to w rzadkich chmurach. Strzelcy nie otworzyli ognia, może go nie zauważyli, bo była to bardzo krótka chwila. Po odnalezieniu placówki i sprawdzeniu znaków rozpoznawczych dokonałem zrzutu zasobników i paczek w czterech nalotach o godz. 20:50. Widziałem, jak odbierający zrzut rzucali czapkami w górę. Miejsce zrzutu pokryte było śniegiem, a światło księżyca oświetlało ten teren. Mój Halifax po pozbyciu się ładunku jak Spitfire w ostrym wirażu w górę żegnał placówkę. Będąc na wysokości 9000 stop słyszałem jak ktoś wołał: „Palimy się, palimy się”. Nic więcej nie słyszałem (miałem włączone radio pilota na odbiór). Po dziewięciu godzinach i dwudziestu pięciu minutach lądowałem w bazie zadowolony z wykonania zadania w tak trudnych warunkach atmosferycznych.

Nie wróciła załoga W/O Bolesława Urama. Żal ze straty załogi, kiedy było wiadomo, że zbliża się koniec tej okrutnej wojny. Samolot W/O Urama został zestrzelony w drodze powrotnej po wykonaniu zadania w rejonie Meretice - Czechosłowacja. Wszyscy członkowie załogi zginęli. Osiem osób. Spoczywają na Brytyjskim Cmentarzu w Pradze.

Antoni Tomiczek