Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

21/22 grudnia 1944 r. - sierż. pil. Antoni Tomiczek (301 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja sierż. Antoniego Tomiczka (wówczas pilota 301 Dywizjonu do Zadań Specjalnych „Ziemi Pomorskiej - Obrońców Warszawy”) z lotu nocą z 21 na 22 grudnia 1944 r. Tekst został spisany w 1984 r.:

O godzinie dziesiątej, jak zwykle, dowódca Dywizjonu 301 zarządził odprawę załóg. Na odprawie wyznaczył dwie załogi do wykonania lotu specjalnego w ciężkich warunkach atmosferycznych do Jugosławii z zaopatrzeniem świątecznym dla sztabu partyzanckiego "Tito". Do tego lotu została wyznaczona moja załoga oraz załoga chorążego pilota Jana Kalfasa. Start o godzinie dwudziestej, wysokość: 10 000 stóp, czas lotu: 6 godzin.

Około 45 minut przed startem udałem się wraz z całą załogą na lotnisko by sprawdzić, czy załadowano wszystko zgodnie z rozkazem, no i porozmawiać z obsługą naziemną samolotu. Przecież od ich sumiennej pracy zależało wiele. Polegałem na ich rzetelnym przygotowaniu samolotu, bo sprawdzenie wszystkiego przed startem przez załogę było niemożliwe. O tej godzinie było już bardzo ciemno, bo niebo przysłaniały całkowicie chmury. Od Adriatyku był dość silny wiatr, zgodny jednak z pasem startowym, co powinno nam ułatwić start samolotu obciążonego do maksimum.

Nadchodzi wyznaczony czas. Zapuszczam motory i po próbie silników proszę światłem o zezwolenie startu, które otrzymuję bezzwłocznie, bo w tym czasie miały startować tylko te dwa samoloty do Jugosławii.

Start nad morze był ułatwiony dosyć silnym wiatrem czołowym. Natychmiast po starcie łagodnym zakrętem w lewo wchodzę na kurs podany przez nawigatora, nabierając stale wysokość. Podstawa chmur sięgała około 500 stóp nad ziemią i po krótkim czasie samolot zanurzył się w chmurach czarnych jak dym fabryczny. Według danych meteo na odprawie, całą trasę lotu oraz miejsce zrzutu w Jugosławii pokrywają całkowicie chmury. Odnalezienie miejsca zrzutu ma nam ułatwić urządzenie radiowe "Rebeca", którego odbiornik miał w samolocie nawigator, a nadajnik był na ziemi. Zasięg tego urządzenia to około 50 mil w zależności od wysokości lotu. Na ekranie tego odbiornika były zaznaczone koła, które wskazywały odległość od stacji - nadajnika. Natomiast błysk na ekranie wskazywał miejsce i odległość od nadajnika. Zrzutu można było dokonać bardzo dokładnie, obliczając siłę i kierunek wiatru nad ziemią, wysokość lotu oraz szybkość samolotu.

W samolocie jest głęboka cisza, wskazówki zegarów poruszają się łagodnie, a silniki pracują na średnich obrotach wydając łagodny pomruk. Chmury są tak gęste, że nie widać końca skrzydeł samolotu, strzelcy jednak kręcą swoimi wieżami, chociaż z biedą widzą końce, luf karabinów. Nie mogę włączyć automatycznego pilota, bo rzuca dosyć nieprzyjemnie. Dobrze, że chociaż temperatura zewnętrzna jest w granicach zera stopni i nie grozi nam oblodzenie samolotu. Przed nami błyski w chmurach. Zygmunt, bombardier, melduje, że to wybuchy artyleryjskie. Sam przecież to widzę. Jest pewność, że przekraczamy brzeg Jugosławii, a Niemcy ułatwiają nam orientację tymi strzałami. Nawigator podaje, że jesteśmy dobrze na kursie i aby tak dalej. Po kilkunastu błyskach wybuchów znowu ciemność, a nasz niezawodny Halifax zdąża do celu. Lecimy na wysokości 10 000 stóp i wciąż w chmurach - jak też wysoko sięgają?

Lot jest męczący. Dobrze, że już niedaleko do celu. Po dwóch i pół godzinach lotu Leon - nawigator włączył odbiornik "Rebeki" i już po kilku minutach otrzymuje kontakt ze stacją nadawczą. Podaje mi, że mogę schodzić do 4000 stóp. Podczas schodzenia z wysokości naprowadza mnie na kierunek miejsca zrzutu, który przelatujemy bez dokonania zrzutu ładunku, a to celem dokonania potrzebnych obliczeń do dokładnego wykonania zadania.

Robiąc łagodny zakręt o 180 stopni, schodzę do wysokości 1500 stóp, otwieram drzwi bombowe i zmniejszam szybkość do 120 mil/godz. potrzebną do zrzutu. Leon podaje mi kursy i odległość od miejsca zrzutu. Pięć mil, cztery, trzy, dwie i zrzut. Zygmunt, bombardier, naciska guzik wyrzutnika zwalniający zasobniki, które na spadochronach opadają łagodnie ku ziemi. Nie widać ich upadku, bo wciąż jesteśmy w chmurach pomimo tak niewielkiej wysokości. Czoło moje pokrywa pot - chyba z napięcia nerwowego, gdyż zdaję sobie sprawę, że jesteśmy poniżej wierzchołków gór, a gdyby tak urządzenie "Rebeca" zawiodło, to zawiślibyśmy na najbliższym szczycie.

W samolocie cisza, tylko Mietek - mechanik pokładowy ociera mi czoło, bo sam nie mogę puścić wolantu (steru), dopóki nie wyjdę na wysokość bezpieczną ponad wierzchołki gór. Każdy z członków załogi czeka, na tę chwilę, gdy powiem: "Mam wysokość 4000 stóp". Przyjmuję podany przez Leona kurs do bazy i nabieram nadal wysokości do 10 000 stóp, a może wydostaniemy się z tej waty, która tak szczelnie nas otula. Po chwili odzywa się "Ciapek"- tylny strzelec i mówi: "Gdy schodziliśmy do zrzutu, to zrobiłem rachunek sumienia z mego krótkiego życia, by zająć czymś myśli, wiedząc, że schodzimy poniżej wierzchołków gór w dolinę i wszystko się może zdarzyć. Przyznaję jednak, że wierzyłem Leonowi i Rebece". Mówię do wszystkich: "Ciapek, masz rację, ale ja nie miałem czasu na rachunek sumienia, bo myśli były zajęte przyrządami no i prowadzeniem samolotu i z tym, by Was całych dowieźć do bazy".

Olek, radiota, włącza muzykę. Nadają na przemian to marsze, to kolędy, bo święta już za dwa dni. Wracamy inną trasą. Niemcy jakoś nie strzelają, bo i tak nas nie widzą w chmurach, a radaru może nie posiadają. Leon podaje, że jesteśmy już nad morzem i można bezpiecznie schodzić z wysokości. Zmniejszam nieco obroty silników i na tej samej szybkości schodzę ku morzu, którego nie widać. Po prawie sześciu godzinach lotu, na wysokości około 500 stóp widać morze. Nareszcie widać jakieś światełka - to chyba okręty. Włączam radio pilota i nawiązuję łączność z wieża kontrolną, prosząc o dane potrzebne do lądowania. Otrzymuję dane i zezwolenie lądowania bez wyczekiwania; jest widocznie mały ruch w powietrzu.

Po sześciu godzinach i pięciu minutach znów twarda i pewna ziemia. Za chwilę już jesteśmy w sali odpraw by zdać sprawozdanie z wykonanego zadania. W czasie składania raportu nadszedł meldunek z Jugosławii tej treści: "Dobra robota, dziękuję." Druga załoga chorążego Jana Kalfasa również wykonała zadanie, które było wielce ryzykowne i kosztowało załogę dużo nerwów.

Po kilku dniach Leon (nawigator) mówił mi, że gen. L. Rayski nie bardzo dowierza, że można bez widoczności ziemi z chmur tak dokładnie odnaleźć placówkę zrzutu i dokonać tak celnego zrzutu ładunku lub bomb jak myśmy to wykonali w Jugosławii. Przeto też uzgodniono z dowódcą Dywizjonu, by wyznaczył dzień i godzinę w nocy, żeby zademonstrować taki zrzut zasobników. 12 stycznia 1945 r. dowódca wzywa moją załogę na odprawę, na której wyznaczono nam zadanie odnalezienia w nocy za pomocą "Rebeki" placówki w rejonie około 30 mil od lotniska i dokonanie trzech nalotów z rzutem jednego zasobnika za każdym nalotem. Wysokość 1000 stóp. Samolot dla rozpoznania z ziemi ma mieć zapalone światła pozycyjne.

Startuję na tej samej maszynie co do Jugosławii o godzinie 22 dnia 12 stycznia 1945 roku. Po kręgu wykonanym po starcie Leon włącza "Rebece" i po chwili uzyskuje kontakt z placówką. Podaje mi kurs i odległość od placówki, która przesuwa się, więc co chwilę musimy zmieniać kurs pomimo słabego wiatru. W odległości sześciu mil podaję, by otworzyć drzwi bombowe i żeby bombardier czekał na sygnał zrzutu. W odległości około mili kontakt zostaje przerwany z placówką. Ziemia jest prawie niewidoczna, bo pokrycie nieba chmurami jest całkowite, a w dodatku pod nami są sady oliwkowe i nic na ziemi nie widać. Po krótkiej chwili znowu jest kontakt. Przelecieliśmy placówkę. Leon mówi: "Rób łagodny zakręt o 180 stopni" i po wyjściu na prostą naprowadza mnie znowu na punkt zrzutu. Tak jak poprzednio, w odległości około dwóch mil mówi, by Zygmunt (bombardier) czekał na sygnał zrzutu. Za chwilkę jest sygnał i Zygmunt naciska guzik wyrzutnika. Zasobnik zawisł na spadochronie i łagodnie opada ku ziemi, której prawie nie widać. Miejsca upadku zasobnika tylny strzelec nie widział. Robimy następny nalot i czynności się powtarzają. Po dokonaniu drugiego zrzutu słyszę rozkaz w radiu pilota: "Proszę wracać do bazy, próba skończona. Proszę lądować".

Po wylądowaniu, na odprawie oświadczono całej załodze, że demonstracja "Rebeki" się udała i tak: pierwszy zasobnik o mało nie rozbił samochodu z nadajnikiem, a drugi spadł kilka metrów od nadajnika, przeto też zaniechano trzeciego zrzutu. Lot ten udowodnił wiarygodność wykonania zadania w tak ciężkich warunkach atmosferycznych w Jugosławii.

Do końca moich lotów w Dywizjonie 301 nie zachodziła już konieczność posługiwania się "Rebeką" przy zrzutach broni i zaopatrzenia. A "Rebeca" była oczkiem w głowie mojego nawigatora.


Wyjaśnienie dotyczące gen. Ludomiła Rayskiego: generał Rayski dosyć często wizytował nasz Dywizjon w Brindisi i brał też udział w lotach operacyjnych do Polski. Latał jako drugi pilot z majorem Edmundem Ladro - dowódcą eskadry A. Wykonał pięć lotów w dniach:

 

Samolot: Liberator
Dnia: 1/2.09.1944 r.
Puszcza Kampinoska
Samolot: Halifax
Dnia: 23/24.08.1944 r.
Puszcza Kampinoska
Samolot: Dakota
Dnia: 15/16.12.1944 r.
Lot do Polski z pilotem kpt. Suszyńskim, jednak znad Jugosławii zostali odwołani. Placówka w Polsce nadała, że nie może ich przyjąć.
Samolot: Liberator
Dnia: 25/26.12.1944 r.
6 skoczków; misja brytyjska - niewykonana
Samolot: Liberator
Dnia: 26/27.12.1944 r.
6 skoczków; misja brytyjska - zrzutu dokonano
Samolot: Liberator
Dnia: 28/29.12.1944 r.
Placówka "Wilga"

Antoni Tomiczek