Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

29/30 czerwca 1941 r. - plut. strz. Walerian Sosiński (300 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja plut. Waleriana Sosińskiego (wówczas strzelca 300 Dywizjonu Bombowego „Ziemi Mazowieckiej”) z lotu na bombardowanie Bremy nocą z 29 na 30 czerwca 1941 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Wykonywaliśmy kolejny lot bojowy nad Niemcy. Tym razem celem było miasto Brema. Po zrzuceniu bomb zaczęliśmy powrót do bazy. Niedługo, bo już po chwili, zaatakowała nas niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Pociski uszkodziły instalację olejową jednego z dwóch silników samolotu. Ciśnienie zaczęło spadać do zera. Trzeba było wyłączyć ten uszkodzony silnik - zaczął już się palić. W mgnieniu oka traciliśmy wysokość: wpierw było 18 000 stóp, kolejno ubywały tysiące. Wiedzieliśmy jako załoga, że jest niedobrze i musimy dolecieć na jednym silniku do Anglii, co było nierealne. Byliśmy koło wybrzeży Holandii.

Zdecydowaliśmy się lecieć w kierunku Anglii. Tracąc coraz bardziej wysokość kapitan nie dawał żadnych szans dolecenia do Anglii. Po prosu będziemy wodować i nakazał radiotelegrafiście wysłać SOS po angielsku i niemiecku, żeby nas usłyszeli i udzielili pomocy. I to się spełniło. Anglicy potwierdzili nadany SOS.

Pilot przystąpił do wodowania, zaś cała załoga samolotu miała się do tego przygotować. I w tym momencie pozwolę sobie wymienić skład załogi Wellingtona R1640 BH-A:
Sgt Piotr Nowakowski, kapitan i pilot
Sgt Wacław Wielondek, drugi pilot
F/O Czesław Dej, podporucznik nawigator
Sgt Henryk Kudełko, radiotelegrafista
Sgt Albin Socha, strzelec
Sgt Walerian Sosiński, strzelec-bombardier

Był to lot powrotny znad Bremy w nocy z 29 na 30 czerwca 1941 r. Poszedłem do kadłuba i myśląc o tym, że jak samolot uderzy o lustro wody to nastąpi zniekształcenie konstrukcji samolotu i nie będzie można otworzyć astrohatch, zdemontowałem tę kopułę i położyłem na łóżku w kabinie. Wszyscy leżeliśmy na podłodze, nogami do przodu samolotu, zapierając się nogami o twarde, stałe elementy lub przedmioty.

W pewnym momencie kapitan Nowakowski poprosił mnie do kabiny, abym otworzył okno i wypatrywał kiedy samolot dotknie powierzchni wody. Była trwoga nie do opisania, przed nami była śmierć. Samolot utopiony. Koniec, koniec!

W tym momencie naszła mnie myśl, aby pożegnać się z bliskimi mojemu sercu, tj.: mamą i tatą, najbliższymi i całą rodziną. To tak wyglądało jakby migawka w kalejdoskopie (klatki filmowe w przyśpieszeniu), czemu nikt teraz nie wierzy, to trzeba samemu przeżyć. Po tym Piotr Nowakowski przemówił:

– Waldek uważaj na morze, otwórz okno.

Wokół nas jednak była mgła i nie było widać morza. W pewnej chwili zauważyłem, że pod nami są już widoczne fale morza i pomogłem kapitanowi Nowakowskiemu poderwać wolant (drążek). W tym momencie samolot uderzył ogonem w jedną z nadpływających fal, przeginając się do przodu. Znaleźliśmy się pod wodą.

W czasie uderzenia samolotu o powierzchnie morza wyłamał się zamek luku pod kadłubem i woda chlusnęła, wdzierając się do samolotu. Wszyscy w jednej chwili zostali zalani wodą, myśleliśmy, że to już koniec. Jednak strumień wody wypchnął mnie z kabiny do środka samolotu, tam gdzie był otworzony przeze mnie astrohatch. Zobaczyłem nade mną chmury, ponieważ samolot wypłynął na powierzchnie (dzięki wypróżnionym zbiornikom paliwa) i przez astrohatch wydostałem się na zewnątrz samolotu, stojąc na skrzydle w wodzie w tym miejscu gdzie znajdowała się dinghy, szalupa ratunkowa.

Dinghy w wyniku kontaktu z wodą wyskoczyła z obudowy za silnikiem i zaczęła się napełniać sprężonym powietrzem. Kiedy była w połowie napełniona, wskoczyłem do środka. Nasze kombinezony były tak ciężkie, że normalnie będąc w wodzie nie było szans wcisnąć się do szalupy, ale dzięki temu, że już byłem w środku, mogłem pomóc moim kolegom, którzy również znaleźli się na zewnątrz samolotu będąc w wodzie względnie znajdując się na ogonie samolotu.

Wszystkim pomogłem się dostać do szalupy i zajęliśmy ją wokół obwodu, żeby się nie przewróciła. Przy ratowaniu kolegów był jeden problem: kogo pierwszego ratować. I okazało się, że pierwszy był Kudełko, który krzyczał, że nie czuje nóg. Więc jego wyciągnąłem jako pierwszego.

Wymiotował od razu słoną wodą. Drugim, którego wciągnąłem był drugi pilot Wielondek, trzecim kapitan pilot Nowakowski. Kolejnym był podporucznik nawigator Dej, ostatnim był strzelec Albin Socha, który wyskoczył z ogona w ostatniej chwili przed zatonięciem samolotu. Złapałem go za klamrę od spadochronu, ale ta pękła, a on poszedł pod wodę. Koledzy i ja nie mogliśmy go wyciągnąć z morza. Trzy razy szedł i znikał pod wodą - myślałem, że mnie szlag trafi. Odetchnąłem jednak, gdy zobaczyłem jego rękę, po chwili wypłynął krzycząc: „Waldek, ratuj”. I nagle ogromny przestrach mnie ogarnął, że stracimy naszego kolegę. Mój przestrach odbił się w jego oczach, bowiem dwie perliste łzy spłynęły po jego policzkach. Tych rozpaczliwych oczu nigdy nie zapomnę! Złapałem jego jedną rękę, kolega w szalupie złapał moją drugą rękę i, o Boże, we dwójkę wciągnęliśmy do środka naszego kumpla Sochę. I wtedy wszyscy zaczęliśmy wymiotować. Fale były wysokie, woda bardzo zimna. Naszą łódką rzucało jak orzeszkiem i w pewnym momencie znalazłem się jakby w letargu, podobnie moi koledzy. Po pewnym czasie ocknąłem się. Zacząłem krzyczeć na moich kolegów, ale nikt nie odpowiedział. Tak wszyscy byli zszokowani. Początek końca!

Nad ranem, kiedy zaczęło się robić widno na horyzoncie (była gdzieś godzina 6.00-7.00 rano), widać było chmury, pokrycie 10/10. W pewnym momencie usłyszałem, że ktoś, gdzieś rozmawia, ale do mnie nie dochodziło skąd. A to zaczęli rozmawiać moi przerażeni koledzy. Nadal nie wiedziałem, co to jest, byłem półprzytomny. Z tego wysiłku fizycznego podczas ratowania kolegów byłem bardziej zmęczony i dlatego nie mogłem się dobudzić. Zaczęliśmy rozmawiać między sobą, ale nie wszyscy brali w tym udział i odpowiadali. Nikt z nas nie wierzył, że przyjdzie ratunek. Byliśmy, jak się okazało, 120 mil od brzegów Anglii. Kilka godzin później, około godziny 10:00, usłyszeliśmy warkot samolotu lecącego nad nami w kierunku Anglii. Zaczęliśmy się cieszyć, ale samolot nas nie zauważył i odleciał. Zaczęliśmy wszyscy płakać! Jednak strzelec pokładowy tego samolotu zauważył nas, bo pilot zawrócił samolot, zrobił „pikę” na nas i wtedy dotarło do nas, że mamy szansę się uratować i znowu wszyscy płakali!

Samolot zrobił dwa lub trzy okrążenia i zrzucił nam paczkę, w której znaleźliśmy butelkę rumu, papierosy, gumę do żucia, rodzynki, czekoladę i małą paczkę Czerwonego Krzyża ze środkami pierwszej pomocy, bandażami, aspiryną. Palacze rzucili się na papierosy, niektórzy wzięli czekoladę, w każdym bądź razie - każdy coś wziął. Samolot krążył nad nami i nadawał lampą Aldisa sygnały, że wraca do bazy, że nie ma już paliwa, ale powiadomił bazę w Anglii o znalezieniu nas. Odlatując samolot pokiwał nam skrzydłami. Po około 10-15 minutach usłyszeliśmy warkot innego samolotu, który leciał prosto na nas, sądziliśmy, że to nasi i to była prawda: samolot miał znaki naszego Dywizjonu BH, co wywołało jeszcze większą radość, że to są nasi. Był jeden płacz, jeszcze większy, niż gdy zobaczyliśmy pierwszy samolot. W pewnej chwili odleciał w kierunku brzegów Holandii, po czym zawrócił i znów odleciał w tym samym kierunku. Okazało się potem, że zauważył on ścigacza angielskiego, który szukał pasażerów samolotu Whitley, zaginionego poprzedniej nocy. Nic po nim nie znaleziono i ten nasz Wellington nakierował ścigacz na naszą dinghy. Po jakiś 30 minutach zauważyliśmy, że do nas coś się zbliża, jakby łódź podwodna. Ale nam już było wszystko jedno, kto nas uratuje.

Ale znów okazało się, że szczęście nam sprzyja. Jednostka, która się do nas zbliżała to powiększający się w naszym widzeniu ścigacz ARF rescue boat. Ścigacz do nas doszusował, zaś samolot krążył nad nami, cały czas obserwując nasz ratunek z góry. Po wyciągnięciu nas na pokład ścigacza łącznie z szalupą, dali nam suchą odzież, nakarmili i wzięli kurs na Anglię. Samolot nam pokiwał i odleciał w tę samą stronę. Kierowaliśmy się do portu Grimsby, ale tam była mgła, a cały port zaminowany, i musieliśmy się skierować do innego portu, Sunderland, bazy angielskich łodzi podwodnych. Wiadomość chyba się rozniosła o naszym uratowaniu, bo na nabrzeżu oczekiwało nas sporo ludzi, witając nas oklaskami i dając kciukiem do góry znak radości.

Kapitan Piotr Nowakowski podczas tej akcji ratowania miał 45 lat, zaś ja miałem 21 lat. On był doświadczonym pilotem. Ten człowiek po zobaczeniu liter na kadłubie Wellingtona - znaków rozpoznawczych naszego Dywizjonu BH wpadł w radość. Wszystkie te silne emocje sprawiły, że w krótkim czasie, w kilka godzin, zrobił się zupełnie siwiuteńki. Tak przeżył nasze uratowanie przez swoich kolegów z Dywizjonu.

Po zejściu ze ścigacza zabrano nas do Szpitala Królewskiej Marynarki Wojennej, gdzie udzielono nam wszelkiej pomocy medycznej. Potem przyleciał po nas samolot z naszego Dywizjonu i zabrał nas do siebie do Swinderby. Warto napomknąć, że gdyby nie było mgły w pierwszym porcie, to w nim oczekiwali nas z powitaniem dowódca 300 Dywizjonu płk Makowski i jego adiutant, dowódca flightu 301 i dwóch innych oficerów, których nazwisk nie pamiętam. Było im bardzo przykro, że nie mogli nas przywitać jako pierwsi po uratowaniu. Jak nas odnalazł samolot angielski, to w naszej bazie poszło to od razu do wiadomości przez radiowęzeł na całe lotnisko, że załoga kapitana Piotra Nowakowskiego jest uratowana. Po czym dowódca zarządził wolny dzień od zajęć od całego Dywizjonu, otwierając kasyno oficerskie i bary, gdzie wszyscy pili nasze zdrowie, rzucając na wiwat czym się dało do góry, szczególnie fruwały czapki. Taka była uciecha i radość w całym Dywizjonie z pierwszego uratowania całej załogi samolotu bombowca. To przeszło do historii.

Po powrocie ze szpitala zrobiono dla nas szczególnie uroczyste przyjęcie w kasynie za to, że w ogóle żyjemy. Mnie zaś koledzy z załogi dziękowali za uratowanie życia. Właściwie jeden drugiemu dziękował za to, że ich wciągnąłem na zbawienną tratwę.

Nasz kochany 300 Dywizjon Bombowy „Ziemi Mazowieckiej”. Za ten czyn ja osobiście zostałem uhonorowany odbierając Krzyż Virtuti Militari z rąk samego Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie generała Władysława Sikorskiego, którego akt nadania wraz z jego podpisem mam do dzisiaj jak relikwię. Ten kontakt z generałem Władysławem Sikorskim się nie skończył, ponieważ nadszedł przykry moment, tragedia w Gibraltarze, jego śmierć. Ja zaś osobiście byłem wyznaczony do niesienia jego trumny i wpuszczenia jego ciała do grobu.

Po raz trzeci kontakt z generałem Władysławem Sikorskim miałem znów podczas przetransportowania jego zwłok z Anglii do Polski na Wawel w Krakowie. W tej uroczystości również brałem udział we wniesieniu go na Wawel. W księdze wieczystej na pamiątkę na Wawelu jest również mój wpis: figuruję na czwartej lub szóstej pozycji, po wpisie prezydenta Lecha Wałęsy, generała Gotowały i księcia Filipa z Wielkiej Brytanii.

Po tym szczęśliwym dla nas uratowaniu zrobiłem jeszcze 10 lotów, bo ten tragiczny, ale zarazem dla nas bardzo szczęśliwy był lotem 21. W sumie zrobiłem 31 lotów, chociaż limit wyznaczony był na 30 lotów.

Notabene, po tym wypadku cała nasza załoga została rozdzielona. Następne loty robiłem z innymi załogami i w końcu zrobiłem ten 31 lot bojowy, W ten sposób zakończyła się moja kariera na bombowcach. Po czym przeszedłem do szkolenia, kurs pilotażu w Newton, gdzie latałem aż do skończenia wojny. Ukończyłem służbę wojskową w stopniu chorążego.

Walerian Sosiński