Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

2 września 1940 r. - ppor. pil. Stanisław Skalski (501 Dywizjon RAF)

Poniższy tekst to relacja ppor. Stanisława Skalskiego (wówczas pilota 501 Dywizjonu Myśliwskiego RAF; 501 Squadron) z lotu 2 września 1940 r. (przechwycenie wyprawy bombowej). Tekst został spisany ok. 10 lat po wojnie:

Drugi września 1940 roku. Druga faza "Bitwy o Wielką Brytanię". Cel? Zniszczenie żywotnych sił lotnictwa myśliwskiego RAF-u, nie tylko w walkach powietrznych, lecz przede wszystkim w jego własnych bazach. Sieć lotnisk myśliwskich w południowej i wschodniej części Anglii jest celem lotnictwa bombowego nieprzyjaciela. Godzina szósta rano - godzina zero. Z lotnisk francuskich, belgijskich i holenderskich startują jednostki bombowe: "Heinkli-111", "Junkersów-88" i "Dornierów-17". Obładowane nabierają wysokości, formując szyk bojowy na kursie północno-zachodnim. Nad punktem randez-vous, na różnych wysokościach, w blaskach wschodzącego słońca krąży eskorta myśliwska "Me-109E".

Brytyjskie stacje radarowe już prowadzą wyprawę nieprzyjacielską. W południowych sektorach 11 grupy myśliwskiej dywizjony są w stanie alarmu. Sytuacja na stole plastycznym w sali operacyjnej stale się zmienia. Nieprzyjaciel zbliża się pod różnymi kursami. Wtem - krótka wiadomość telefoniczna na poszczególne lotniska. Piloci wyskakują z baraków, pędzą do swych samolotów. Rozkaz brzmi: Stand by!

Słońce pnie się coraz wyżej, powoli przesuwa się, muska swymi ciepłymi promieniami twarze pilotów, twarze przeważnie pełne napięcia i nerwowego wyczekiwania. Jest to najbardziej ciężki okres dla pilota myśliwskiego.

Gravesend, położone na wzgórzu kolo ujścia Tamizy, baza 501 dywizjonu myśliwskiego hrabstwa Gloucester. Dywizjon zahartowany w walkach we Francji strzeże teraz nieba własnej ojczyzny. W jednostce jest nas trzech Polaków: porucznik Witorzeńć, sierżant Głowacki i ja. Już o zmroku odlecieliśmy na wysunięte lotnisko nad Kanałem Hawkinge. Od godziny trwa "nasiadówka".

Zaczynam być obojętny na to, co się dzieje dookoła. Opanowuje mnie lekkie znużenie, ogarnia senność. Nagle kolo namiotu, gdzie mieścił się telefon, zapanowało ożywienie. Ktoś pędzi do namiotu dowódcy dywizjonu, wskakuje na skrzydło, nachyla się - widocznie coś tłumaczy. Szybko nakładam maskę tlenową. Domyślam się, że nastąpi zaraz start.

Zielona rakieta!

Silniki kolejno zaskakują jak na komendę. Samolot dowódcy już toczy się na start. Ustawiamy się trójkami. W niespełna dwie minuty jednostka w zwartym szyku, kolumnie trójkowej nabiera wysokości pod kursem zachodnim. W słuchawkach głos kontrolera z sali operacyjnej:
- Hallo dowódca "Pająków", kurs dwieście siedemdziesiąt stopni, nabierać gwałtownie wysokości!

Dowódca potwierdza depeszę. Po chwili pada pierwsza wiadomość o nieprzyjacielu. Jesteśmy na wysokości 20000 stóp. Kontroler podaje nam wysokość nakazaną - 24 000 stóp. Zmieniamy kurs - idziemy na spotkanie z wyprawą nieprzyjacielską. Lekka poranna mgiełka i snujące się dymy przesłaniają wielki Londyn - kolos jeszcze drzemie. Pod nami lśniąca, spokojna tafla kanału La Manche, przed nami niewidoczny jeszcze nieprzyjaciel. W eterze pada krótki rozkaz dowódcy:
- Osłaniające samoloty na pozycje! Z ostatniej trójki dwaj boczni wychodzą z szyku. Sierżant Lacey, jeden z najlepszych pilotów, zajmuje swoją pozycję z przodu, chodząc esami poniżej lecącego dywizjonu. Ja zostaję z tyłu, ale na większej wysokości. Zadanie nasze: ochrona wzrokowa dywizjonu przed zaskoczeniem.

Atmosfera w eterze staje się z minuty na minutę coraz bardziej gorąca. Co chwilę podają nowe wiadomości o nieprzyjacielu. Jesteśmy na kursie spotkaniowym, oczy świdrują horyzont - stonce razi, jest jeszcze bardzo nisko - właśnie z tego kierunku spodziewana jest wyprawa.
- Hallo, dowódca "Pająków" - słychać w słuchawkach soczysty głos kontrolera. - Nieprzyjaciel przed wami w ilości sto pięćdziesiąt bombowców z silną eskortą myśliwców. Odległość - dziesięć kilometrów.

Szyk z lekka zakołysał się. Jest nas tylko dwunastu.

Nie widać jeszcze innych własnych samolotów. Idziemy na pierwszy ogień. Nieprzyjaciel musi być "zmiękczany". W miarę zaangażowania się pierwszego dyonu do akcji będą rzucone nowe jednostki, które już gdzieś lecą na spotkanie. Czuję wyraźne podniecenie. Za chwilę rozpocznie się walka. Od niej dzieli nas może minuta. O... już lecą!

Lecą zwartą masą.

Nad bombowcami wiszą myśliwce w rozstrzelonym szyku - pełno ich wszędzie. Zda się przysłoniły całe niebo, z przodu, z tyłu, na bokach - srebrzą się wyżej bombowców. Dowódca dywizjonu zmienia kurs, chce zdobyć pozycję taktyczną, wykorzystując słońce.

Kontroler z sali operacyjnej umilkł. Wie już, że jesteśmy w styczności z nieprzyjacielem. Nie przeszkadza. Słychać tylko głos dowódcy i ostrzeżenia pilotów.
- Uwaga, samoloty "Pająk", rozstawić szyk, idziemy do ataku! - brzmi w słuchawkach spokojny i zdecydowany głos dowódcy.

Już jesteśmy na prostej. Przed nami czarna, zwarta kolumna "He-111". Atakujemy lekko z boku - dokoła "Me-109E". Kilka "Messerschmittów" odrywa się zdecydowanie, aby nie dopuścić nas do ataku. Za późno. Sekundy zdecydowały, słońce pomogło, interwencja "Messerschmittów" była bezskuteczna.

Dywizjon spłynął na ogony bombowców. Skrzydła "Hurricane'ów" ziały ogniem ośmiu karabinów maszynowych. Smugi pocisków oplatały sylwetki bombowców. Kilka "Heinkli-111" ranionych śmiertelnie pozostawiło pierwsze szczerby w zwartej formacji nieprzyjaciela. Białe czasze spadochronów zafalowały pod błękitem nieba. Atakowałem ostatni.

Ofiara już była w celowniku, zbliżałem się na dużej prędkości. Ster stwardniał... chwyciłem oburącz. W poziomej podziałce świetlnego pierścienia, skrzydła "Heinkla" stawały się coraz większe. Jeszcze sekunda, a może mniej - ostatnie błyskawiczne spojrzenie w lusterko.
- O rany!

Z całej siły ściągnąłem "Hurricane'a", aby uniknąć ognia "Me-109".

Powieki opadły, ciężkie jak z kamienia - ogarnęła ciemność. Żołądek poszedł do góry, zrobiło się mdło. Podświadomie zaciągnąłem pełne koło. Zamroczenie przeszło.

Z tyłu na ogonie siedział "Me-109". Z przerażeniem stwierdziłem, że już niewiele mu brakuje, by zamknąć śmiertelny krąg. Jak wyrwać się z tego piekła? Nie mogę wykonać żadnego manewru, aby Niemca natychmiast zrzucić z ogona. Pozostaje walka do końca, myśli przebiegają jak błyskawice.

Schodzić w dół w ciasnych kołach! "Hurricane" jest zwrotniejszy - niżej muszę się wyrwać.

Szybkość, szybkość...

"Hurricane" drżał, białe smugi ze skrzydeł cięły błękit. Niemiec próbował szczęścia. Co chwilę z nosa "Messerschmitta" pokazywał się błysk ognia z działka. Nie wierzyłem, by trafił - za mała poprawka. Byłem zupełnie mokry. Wysokościomierz wskazywał 15 000 stóp. Jak to potwornie długo trwa. Straciliśmy zaledwie 10 000.

W dół, w dół - niżej. Jeszcze kilka tysięcy stóp. Z lekka zacząłem uwalniać się - głowa odwrócona powoli wracała ku przodowi. Odległość wzrastała. Niemiec już nie mógł strzelać. Jednak nie zrezygnował. By twardy, walczył wspaniale. Nie pozwolił mi na najmniejszy błąd. On prowadził walkę, ja byłem wiernym wykonawcą jego "wolt". Żaden "trick" nie był możliwy. Był panem życia i śmierci. Jedynym wyłomem, jedynym możliwym manewrem jaki mi dał, było ściągnięcie go w dół - udało się. Trzymał się mnie jak cień, ale oddalał się, tracił przewagę. Dlaczego nie zrezygnował? Dlaczego nie przeszedł do skuteczniejszego uderzenia, skoro wyłaziłem spod jego obstrzału. Czynił fatalny błąd!

Czułem, się coraz pewniejszy, im byliśmy niżej. 10000, 9000, 8000 stóp. Strzałka wysokościomierza przesuwała się gwałtownie. Zaciskałem coraz mocniej koło - całym wysiłkiem woli, wyczerpany nerwowo, zdecydowałem się na wygranie tego pojedynku. Już byłem w równej pozycji z Niemcem. Pozostał jeszcze ostatni akt - wejść na ogon. W tej pozycji już miałem przewagę taktyczną - wysokość. "Hurricane" drżał, w kabinie było duszno, kroplisty pot spływał po całej twarzy. Oburącz ciągnąłem z całych sił za drążek sterowy - coraz ciaśniej, coraz ciaśniej. 5000, 4000 stóp. Niemiec był już przede mną. Dlaczego nie ucieka. Jeszcze może zrobić wywrót i przejść do walki pionowej.

I nagle... jest. Celownik... poprawka. Ułamek sekundy... pozycja - kciuk kurczowo nacisnął spust. Krótka seria. Niemiec machnął wywrót. Nie trafiłem- przemknęła myśl.

Siedzę na ogonie. Ziemia gwałtownie zbliża się i czuję potworne zmęczenie.

Ucieknie.

Trzymam go w celowniku.

Czekam, gdy będzie wyciągał... wtedy...

Niemożliwe... Czyżby? Już powinien wyciągać, jest zbyt nisko, bardzo nisko.

Nie wierzę.

Słup ognia... wyrwałem maszynę w górę... otworzyłem kabinę krążąc nad palącymi się szczątkami. Czułem gorycz w ustach. Zdjąłem maskę tlenową - brak mi było powietrza. Wychyliłem głowę z kabiny. Zrobiło mi się żal Niemca. Walczył wspaniale, dlaczego nie skakał.

Byłem po prostu zahipnotyzowany tą walką - walką na śmierć i życie. Ktoś z nas musiał zginąć. Dopiero gdy ochłonąłem nieco, zobaczyłem w pobliżu tlące się szczątki dwóch "He-111"... Obok na szosie przymusowo lądował "Do-17"... W powietrzu dyndało kilka spadochronów. Luftwaffe zbierała cięgi nad hrabstwem Kent.

Po kilku minutach lotu dojrzałem dwie walczące maszyny, tuż nad ziemią. "Hurricane" był w ciężkich opałach. Moja interwencja nie była trudna. "Messerschmitt" był ślepy. Amunicji miałem pod dostatkiem. Dwie długie serie. "Hurricane" dołączył do mnie. Na kadłubie zobaczyłem wtedy litery 501 dyonu. Uratowałem kolegę, sierżanta Adamsa.

W dwie godziny później, w następnej walce, sierżant Adams zginął.

Stanisław Skalski