Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

21 lutego 1945 r. - F/O Elgin Scott (315 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja spisana przez por. robs. Juliusza Baykowskiego, ze słów F/O Elgina Scotta (wówczas pilota 315 Dywizjonu Myśliwskiego „Dęblińskiego”), z lotu w dniu 21 lutego 1945 r. Tekst został spisany wkrótce po opisywanych wydarzeniach:

P/O Elgin Scott leciał w czwórce dowódcy jako lewy boczny. Miał on przeszło 20 lotów bojowych, ale dopiero pierwszy raz zapowiedziano prawdziwe myśliwskie zadanie. Miał emocję i nie ukrywał jej przed samym sobą.

Mustangi „Ziemi Czerwieńskiej” daleko w przodzie na lewo i niżej wyraźnie rysowały się na tle mgiełki. Raz po raz któraś z czwórek nikła w niej. Wtedy Scott bawił się w zgadywanie, gdzie się znów wynurzą. Gdzie są, widział po błyskach i wybuchach na ziemi i po świetlnych punkcikach obrony przeciwlotniczej.

– Ta gdzie tu sprawiedliwość? - myślał - Ci jeszcze tradycji myśliwskiej nie mają, a frajdę mają już, a ty człowieku, co służysz w sławnym dywizjonie, tylko masz prawo ślinkę łykać. Takie to i ciekawe zadanie! Osłaniać zamiast bombowców Mustangi. To tak jak ten płatnik, co o swojej zmianie przydziału mówił: - postowali mnie z Hurricanów na Spitfire'y...

Scott nie tylko nad brytyjskimi ukoronowanymi skrzydłami nosił polską gapę, nie tylko lepiej mówił po polsku niż po angielsku, ale i myślał po Iwowsku. Maszyn, które szły powyżej z prawa, nie mógł rozpoznać. Był prawie pewien, że to Niemcy, ale nie wyrywał się z tym. Wiedział, że dla młodego pilota nie ma pewniejszej recepty na ośmieszenie się, jak narobić paniki. Pod jego czarną czupryną nie zaświtała myśl, że przy takim rozmieszczeniu i układzie sił łatwiej było zostać przeczesanym niż samemu coś zerżnąć. Więc tylko w myśli modlił się, żeby to okazały się Focke Wulfy.

I nagle posłyszał rozkaz wyrzucenia dodatkowych zbiorników. Rozkaz, który nie tylko zwiększa szybkość maszyny, ale i przyśpiesza tętno serca pilotów. Podciągnął jak najbliżej dowódcy, który piął się w górą. Strzałka wysokościomierza szybko przesuwała się w prawo. To chyba rekord nabierania wysokości - pomyślał. Poczuł, że sprężarka włączyła się: 18.000.

Andersz przypikował. Samolot jego zaczął pisać po niebie. Musiał mieć pewnie z 500 mil na godz. Scott parł za nim. Ale zauważył, że został w tyle. Ani rusz nie mógł dociągnąć. Nie jest łatwo dołączyć do dowódcy, kiedy ten atakuje. Dowódcy podobno nie lubią wybierać sobie najgorszych maszyn. Dowódcy mają inicjatywę i doświadczenie. I dlatego taki jest dziwaczny układ na świecie, że dowódca jest dowódcą.

Focke Wulfów była kupa. Elgin napatrzył sobie jednego na lewo od tego, na którego jechał Andersz. Naraz z pod skrzydła Elginowego Mustanga wyprysnął inny Mustang i najbezczelniej w świecie spuścił Niemiaszka, którego Elgin już miał w celowniku. Elgin pomyślał, że to świństwo i jeszcze bardziej odskoczył w lewo. Obejrzał się, czy nikt mu nie siedzi na ogonie. Nie myślał o Niemcu, ale o tym, czy mu znowu ktoś nie wypłata figla. Potem wprost przed sobą, nieco poniżej, zobaczył Focke Wulfa ciągnącego wprost na niego. Na jakieś 800 yardów Elgin otworzył ogień. Kto ma czas, niech sobie wyliczy jak długo trwa przy składanych szybkościach Focke Wulfa i Mustanga przebycie 800 yardów. Elgin nie miał czasu na obliczanie, a tylko na oddanie serii. I to krótkiej. Minęli się zaledwie o kilka yardów. „Inczy” - pomyślał Elgin.

Mustang przeszedł pod Focke Wulfem. Elgin, oglądając się, zrobił ostry skręt w lewo. Przeciwnik również był w skręcie. Ale w prawym. Znów spotkali się łeb w łeb. Nie dochodząc, Niemiec zrobił przewrót i zaczął pikować. Wtedy to na płacie Focke Wulfa zamigotały Elginowe pociski. Niemiec pikował niedługo. Przestał i zaczął ciągnąć w górę. Elgin starał się przeciąć mu drogę i łapał go w dolną część celownika. Naraz, kątem lewego oka zauważył za własnym płatem cienki złoty sznureczek. Obejrzał się. Focke Wulf, ten atakujący, był jeszcze dość daleko. Elgin miał nadzieję że przy pewnej dozie szczęścia zerżnie swojego Niemca zanim go siedzący na ogonie dojdzie.

Ale błyszczący sznureczek przesuwał się coraz bliżej kabiny i nie było już co dalej rozliczać na zanik niemieckiej systematyczności. Kopnął więc lewą nogą (pamiętał: nie w kierunku, w którym cię gonią!) i gwałtownie ściągnął, drążek na siebie jak mógł najbliżej. I nagle - wszystko zawirowało i znikło. I cel, i goniący Focke Wulf, i łańcuszek pocisków, i słońce, co ostatnio wyszło gdzieś bezpośrednio pod samolotem ... Tak wygląda śmierć - pomyślał Elgin.

Elgin Scott nie stracił właściwie przytomności. Tylko moment zanurzenia się w chmurach był nieoczekiwany. Teraz poczuł się dobrze i bezpiecznie w tej mgle. Brytyjska krew odezwała się w nim widocznie, gdyż chyba poraz pierwszy w życiu uzmysłowił sobie, że mgła jest bardzo zdrowa i nieraz wybitnie przedłuża życie. Że mgłę można kochać. Aż mu szkoda było z tego mleka wyłazić. Gdy wypłynął, zobaczył, że ogon znów jest czysty, że wysokościomierz wskazuje 9.000 stóp i że właściwie nic ciekawego na ziemi nie dzieje się. To też znowu popchał się w górą. Tym razem mgła nie była tak przyjemna i zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Przebił ją dopiero na 18.000. Żadnych samolotów własnych ani cudzych nie było widać. Był sam - niby w wielkiej szklanej kuli zamknięta mucha. Samotność jest rzeczą dobra, gdy się wie, że jest ktoś, komu można powiedzieć, że samotność jest rzeczą dobra. Elgin nie wiedział, że tak napisał Maupassant, ale tak właśnie czuł. Zawrócił i wziął kurs na zachód w kierunku oswobodzonej ojczyzny tego pisarza. Przypomniał sobie wszystko, co widział: i palący się samolot i jakiś biały tulipan spadochronu i kłębowisko Focke Wulfów i Mustangów, starających się obwąchać wzajemnie, jak pieski.

– Typowy dog-fight, pomyślał. Pomyślał „typowy”, choć była to jego pierwsza walka powietrzna i nic podobnego jeszcze w życiu nie widział. Chyba w kinie. Tu przypomniał sobie, że właśnie w kinie ma dziś randkę, na którą jeszcze rnusi zdążyć. Wtedy posłyszał jak Andersz, któremu radio jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności zaczęło działać, zwoływał po kolei wszystkich pilotów, pytając co kto ma. Scotta aż rozpierała chęć, żeby zawołać, że zestrzelił Niemca, ale rozmyślił się. Przecież nie widział dokładnie, ani, że się Focke Wulf pali, ani jego pilota wyskakującego ze spadochronem. Nie chciał, by ktoś mógł wziąć go za samochwalcę. Może koledzy widzieli, to potwierdzą. Lepiej zaczekać że wywołają zdjęcia. Więc tylko zawołał: - Miałem walkę. Jaki kurs do domu? I leciał podług tego kursu, a po pół godzinie już wiedział, nawet nie patrząc na mapę, gdzie jest. Belgię znał z powietrza dobrze. Poznał Antwerpię, potem Brukselę. Koło Ostendy wyszedł na Kanał, omijając starannie Dunkierkę. Miał uczucie jak po zdaniu egzaminu. Myślał o kolegach, którzy mu będą składali gratulację i o tem jak F/Lt Scott Senior z zadowoleniem poklepie syna, a Lieutenant Armii Brytyjskiej Ralph Scott dowie się, że jeden z polskich myśliwców, którzy ostatnio strącili Focke Wulfa, to jego młodszy brat - Elgin.

Nagle nad Kanałem bez widocznego powodu silnik przerwał. Scott rozzłościł się na samego siebie. Rozzłościł się tak bardzo, że nawet nie miał czasu pomyśleć o strachu.

– Nie widziałem gorszego bęcwała - pomyślał. Jak bym zawołał, że klejmuję destroyed, to zaliczyliby nawet, gdybym zginał. A tak co? Nawet jeżeli wyciągną z wody i potem zgłoszę probable'a to mnie zaliczą do bohaterów, którzy nie mogą nic znaleźć na potwierdzenie własnych słów. Bez przekonania popróbował przełączyć z prawego zbiornika na lewy. Wiedział, że teorytycznie przy Mustangu to nie gra roli. A jednak, zupełnie wbrew teorii, silnik zaskoczył. Teraz już wszystko było w porządku. Nawet tak dużo na wysokości nie stracił. Silnik śpiewał melodyjnie i ciągnął do bazy. I wtedy dopiero przyszedł strach. Nie ten przyjemny dreszczyk, który się lęgnie gdzieś w górnej części piersi, a ordynarny strach, połączony ze swędzeniem pod kominiarką, z panicznym oglądaniem się za siebie z brakiem zaufania do przyrządów i ze straszna tęsknotą do ziemi - za wszelką cenę. Anglia była we mgle. Poprosił o homing. Podano mu kurs na najbliższe lotnisko, do Amerykanów.

Juliusz Baykowski