Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

22 grudnia 1944 r. - kpt. pil. Jan Preihs (318 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja kpt. Jana Preihsa (wówczas pilota 318 Dywizjonu Myśliwsko-Rozpoznawczego "Gdańskiego") z lotu w dniu 22 grudnia 1944 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, zima śnieżna, lotów na zadania taktyczno-rozpoznawcze i fotograficzne sporo, chociaż wojna jakby stanęła nad rzeką Senio. Świąteczne przygotowania w kasynie w toku, a prywatnie projekty spędzenia świąt w towarzystwie Polek z 316 kompanii transportowej, mających kwatery w sąsiedniej Meldoli, napawały nadzieją na święta niemal rodzinne. 22 grudnia 1944 po południu miałem zadanie rozpoznania rejonu Bolonii i ruchu na drodze Imola-Bolonia. Wystartowałem na mojej "T". Moim numerem drugim był por. Kosmalski. Dzień typowo zimowy, doskonała widoczność, białe plamy śniegu na ziemi. Po wyjściu na 10 000 stóp dochodziliśmy do Bolonii, gdy otoczeni zostaliśmy serią wybuchających pocisków artyleryjskich, idealnie na naszym pułapie. "Kosmacz" odskoczył gwałtownym wyrwaniem w prawo, gdy ja wyciągnąłem w górę. Ten mój odruch okazał się fatalny, gdyż w następnej chwili lekki wstrząs, minąłem kilka czarnych dymków po pociskach i silnik zamilkł. Nic tak nie zaostrza i nie przyspiesza procesu myślenia, jak nagłe znalezienie się w sytuacji życia lub jego utraty. Wszystkie fazy myślowe wraz z gotowym planem dalszych poczynań osiągnąłem w sekundach, zanim nawet zdążyłem skierować nos samolotu w kierunku powrotnym. Zawiadamiam radiem lotnisko o sytuacji i o mej próbie dojścia lotem ślizgowym do Forli, wyrażając wątpliwość, czy mi się to uda. Ustaliłem szybkość i kąt schodzenia. Postanawiam za wszelką cenę dojść i przekroczyć rzekę Senio, linię frontu, która wciąż była przeraźliwie daleką, cisza, a raczej szum, zerkanie coraz bardziej nerwowe na zegary. Myśli pewne jak nigdy - skakać nie będę - nie mam zamiaru spędzać Świąt w obozie jenieckim. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, dotrzymam umówionego spotkania z Tusią. Skakać nie wolno, wiedząc jakie jest zagęszczenie Niemców przy froncie i co robią, gdy mają cel wiszący bezsilnie na spadochronie. Pewnie nie dożyłbym spotkania z ziemią. Byle tylko to Senio przejść. Widzę główną drogę już po naszej stronie, pełną ciężarówek, nic więc z pomysłu lądowania na niej. Wiem już, pewny jestem, że front minę. Mam niecałe 500 stóp. Za wolno ta ziemia odchodzi. Nie mam pojęcia, gdzie będę lądował, a tu w dodatku piekło się otworzyło. Walą do mnie jak do kaczki, mam 100 stóp, przechodzę Niemcom nad głowami. Kątem oka zauważam, że mam za dużą szybkość, podciągam nieco grata, zwiększając szanse wyboru miejsca osadzenia go. Mała szansa. Z przyzwyczajenia ręka na manetce gazu. Nie ma odpowiedzi. Przeszedłem front - pół wygranej, ale co z tą drugą połową?

Bezpośrednio przede mną luźno zarośnięte drzewkami pole, dalej wyschnięte koryto rzeczki Montone, a na samym jej skraju spore w rozmiarach drzewo. Wiem, że jeśli nie przeskoczę koryta rzeczki, wjadę nosem w dość wysoki brzeg po przeciwnej stronie z przesądonym dla mnie skutkiem. Klap wypuścić nie mogę, szybkość dotyka 100 mil. Jedno zostaje mi robić - zwolnić, wycinając drzewka. Padały jak ścinane brzytwą. Ostatnim moim świadomym aktem było w tej wariackiej jeździe przez drzewa skierowanie nosa mego ślicznego Spitfire'a z literą "T" w ostatnią przeszkodę, w drzewo, które jakby czekało na mnie swym rozmiarem. W ułamku sekundy przed zderzeniem kopnąłem orczyk w prawo. Pień trafił w lewy płat, który został przy drzewie, a reszta wpadła w kamieniste, pełne kałuż koryto rzeki. Wiem, że wyrzucony zostałem z rozlatującego się samolotu, upadając twarzą w kałużę wody i błota. Zszokowany i półprzytomny zdaję sobie sprawę, że nie mogę wykonać najmniejszego ruchu, zachłystując się wodą. Nie wiem, jak długo to trwało, gdy nagle ktoś mi głowę podniósł i pierwszy haust zaczerpniętego powietrza przywrócił mi pełną świadomość. Obolały i obity czułem, że odczepiano mnie od siedzenia, które wyrwało się łącznie z płytą pancerną, gdy - opatrznościowo - kadłub przełamał się właśnie w miejscu kabiny pilota. Szereg ludzi niosło mnie na ramionach, wreszcie na noszach do równie opatrznościowego, bo blisko położonego szpitala polowego. Tam, po szeregu zastrzyków, w błogim, w na pół śpiącym nastroju doczekałem się do transportu do głównego szpitala w Rimini. Stwierdzono pęknięcie czaszki, mnóstwo uszkodzeń głowy, uszkodzony kręgosłup i potrzebę wykonania mnóstwa szwów. Warunki panujące w tym szpitalu pozostawiały wiele do życzenia, więc po dziesięciu dniach, zorganizowałem swoje zniknięcie i powrót do Forli. Nie wytrzymałem długo, bo wszystkiego 10 dni, gdy zachciało mi się podjąć wykonania bojowego zadania.

Jan Preihs