Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

14 marca 1945 r. - kpt. pil. Ignacy Olszewski (302 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja kpt. Ignacego Olszewskiego (wówczas dowódcy 302 Dywizjonu Myśliwskiego „Poznańskiego”) z lotu w dniu 14 marca 1945 r. Tekst został spisany w latach 90. XX wieku:

Zestrzelono mnie 14 marca 1945, w czasie bombardowania pociągu na stacji Zwolle. Seria plot. trafiła w silnik, do linii frontu było ok. 100 km. Zmuszony byłem do lądowania w terenie. Niestety, w tym rejonie widziałem same lasy lub osiedla. Zdecydowałem się siadać na leśnej drodze, węższej od rozpiętości skrzydeł samolotu. Gdy już nieomal dotykałem wierzchołków drzew, ujrzałem niewielką polankę. Szybka decyzja, ślizg na skrzydło i zaległa cisza! Gdy otworzyłem oczy, z okolicy silnika wydobywał się lekki dymek. Szybko rozpiąłem się ze spadochronu i pasów i jeszcze szybciej znalazłem się poza kabiną. Wybuch nie nastąpił.

Ja już byłem w bezpiecznej odległości, oszołomiony zderzeniem samolotu z ziemią. W głowie tkwiła jedna tylko myśl - nie dostać się w ręce Niemców! Szybko oddalałem się od miejsca lądowania i po przebiegnięciu może 100 lub więcej metrów wpadłem na polankę, na której - w samym jej środku - rósł wielki świerk, a o parę metrów obok ścieżka ginęła w lesie. Doskonała kryjówka - pomyślałem i już wpełzałem pod gałęzie. W biały podkład pod haubą i białe jedwabne rękawice owinąłem pistolet i zakopałem go pod drzewem, dochodząc do wniosku, że w mojej sytuacji broń raczej nie będzie użyteczna. Byłem w mundurze koloru khaki, bo takie były zalecenia z uwagi na ukrywające się w lasach grupy wojsk alianckich w rejonach Arnhem. Miałem pewność, że nie jestem widoczny z zewnątrz. I rzeczywiście - po kilkunastu minutach na ścieżce ukazało się kilku żołnierzy niemieckich z psami, szybko dążąc w kierunku samolotu. Obserwowałem z zapartym oddechem kiedy psy zaczną węszyć, cała grupa jednak szybko mnie minęła, nie zwracając żadnej uwagi na samotnie stojące drzewo.

Była chyba 13:30. Zacząłem obserwować i słuchać dochodzących mnie odgłosów - szczekania psów, nawoływań i sporadycznych strzałów. Zacząłem też gromadzić igliwie, zasłaniając słabiej osłonięte miejsca gałęziami. I zaczynałem zastanawiać się co dalej. Potem to już tylko przewracałem się z boku na bok, bo zacząłem odczuwać zderzenie z ziemią. Tak doczekałem zmroku, a noc zapadła bardzo szybko.

Dłużej nie było celu leżeć pod drzewem. Widoczna ścieżka doprowadziła mnie po kilkunastu minutach ostrożnego marszu do jakiegoś osiedla. Postanowiłem obejrzeć otoczenie. Wszedłem przez płot do niewielkiego sadu, na końcu którego oświetlone okno wskazywało zamieszkały dom. W środku sadu stała altanka, z boku niej znajdował się pień oraz stos porąbanych gałęzi i cienkich pni drzewnych. Postanowiłem zapoznać się z całym terenem. W odległości kilkunastu metrów od altanki odkryłem ziemiankę, pomyślałem, że to prawdopodobnie piwnica na kartofle itp. Zszedłem więc po schodkach i w momencie kiedy chciałem otworzyć drzwi usłyszałem chrapanie. A może to były świnie lub inne zwierzęta i ich nocne odgłosy? Wróciłem do altanki.

Noc była zimna, a światło w oknie coraz bardziej przyciągało wzrok, sugerując ciepło i kontakt z ludźmi. Między altanką a domem rosły drzewa owocowe. Po chwili przylgnąłem do ściany nadsłuchując... Cisza przerywana własnym oddechem nie wskazywała na obecność ludzi. Pewnie gospodyni i mieszkańcy siedzą w kuchni - pomyślałem. Owiał mnie wonny zapach kawy. Schylając się pod oknem dopadłem wejścia przedsionka i z dużym wahaniem zastukałem do drzwi. Na brak reakcji z wewnątrz odważniej i mocniej zastukałem. Drzwi gwałtownie się otworzyły, a w nich ciemna postać na tle jasnego pokoju. Postać, gwałtownie wypychając mnie na zewnątrz, szeptała mofen..., mofen.... Drzwi zamknęły się, a ja nadal słyszałem mofen... i zrozumiałem, że to coś złego, a więc pomocy nie otrzymam. Wycofałem się do pobliskich drzew i krzewów rosnących przed domem i zamarłem w oczekiwaniu na dalszy bieg wypadków. Po chwili z sieni wyszła jakaś postać i szybko znikła w cieniu drzew. Czego mogłem oczekiwać - pomocy czy patrolu niemieckiego? Wróciłem więc do mojej altanki z postanowieniem ucieczki w razie pojawienia się patrolu. Nic się jednak nie działo. Długo jeszcze światło nęciło wzrok i budziło nadzieję. Noc zapadła, na tle ciemnego nieba rozbłyskiwały jedynie setki gwiazd. Ciszę nocną przerywał daleki szum pojazdów. Na niezbyt odległej drodze panował ruch. Jak się potem zorientowałem to rozpoczął się nocny transport Niemców.

Postanowiłem czekać. Skoro wiedzą, że jestem, to mogę spodziewać się pomocy organizacji. Zmęczenie fizyczne i psychiczne, ból kręgosłupa, zdecydowały o postanowieniu czekania. Altanka zapewniała pewien komfort. Podłoga i dwie ściany, aczkolwiek nie zastąpiły najgorszego łoża, niemniej były lepsze od gołej ziemi. Snopek słomy stojący w kącie rozpostarłem przed sobą jak parawan i postanowiłem czekać.

Ranek zastał mnie w kiepskiej kondycji - byłem niewyspany, z lekka zmarznięty, głodny i w chwilę potem przerażony, bo kilkanaście metrów od altanki za płotem ukazała się głowa w czapce z podniesionym rondem i druga coś meldująca, a dalej ciemny zarys samochodu. No, wpadłem jak śliwka w błoto! Życie w sąsiedniej posesji nabierało mocy. Krzyki, rozmowy i różne hałasy wskazywały obecność wojska. Na mojej działce panowała cisza. Byłem zaskoczony brakiem reakcji mieszkańców. Czekałem, czekałem... Dzień chylił się ku godzinom popołudniowym, gdy raptem na ścieżce od strony domu ukazały się dwie starsze panie, kierujące się w stronę altanki. Żywo gestykulując rozmawiały o czymś energicznie. Gdy zbliżyły się na parę metrów od altanki stanąłem w otworze drzwiowym z uniesionymi rękami. Zastygły z przerażenia! Patrzyły na mnie a ja na nie, starając się wywołać uśmiech na mojej twarzy. Raptem gwałtownie zawróciły i szybko oddaliły się, znikając za budynkiem. Odetchnąłem! Teraz to już pewna pomoc! Po upływie paru godzin na dróżce ukazała się postać kobieca, która szybkim krokiem zbliżyła się do altanki. Spod okrywającej ją chustki kobieta wyjęła budzik i wskazawszy palcem na godzinę 19 odwróciła się i oddaliła, znikając za budynkiem. Nadchodził zmrok, a wraz z nim ogarniał mnie jakiś spokój. Za dwie godziny znajdę się w przyjaznym gronie! Jednak minęła godzina 19, 20 i 21, i nic nie wskazywało na nadejście pomocy!

Światło w oknie nadal budziło nadzieję, ale gdy zgasło, ogarnęło mnie zwątpienie. Opuściłem altankę i w krótkim czasie doszedłem do przebiegającej poprzecznie szosy. Przyciemnione światła samochodów załamywały się na konarach i pniach drzew, zbliżając się to z lewej, to z prawej strony. Długo czekałem i gdy przez krótki okres nie było widać świateł, szybko przeskoczyłem szosę i wpadłem w mrok lasu. Gdy znalazłem się w bezpiecznej odległości od szosy, stanąłem by zorientować się w kierunku marszu. Sięgnąłem ręką za cholewkę buta, niestety mapy tam nie było. Z obserwacji w ciągu dnia znałem kierunek południa. Postanowiłem dostać się na linię frontu.

Po godzinnym marszu szybko zapomniałem o postanowieniu, zacząłem myśleć o odpoczynku. Czułem się bezpieczniejszy w lesie, ale pragnienie, głód, zmęczenie i coraz silniejszy ból kręgosłupa przywoływały wspomnienia zacisznej altanki. Nocny marsz przez las, bez znajomości terenu, zniechęcił zdecydowanie do jego kontynuowania. Dniem będzie znacznie łatwiej - pomyślałem. Po naciągnięciu grubych wełnianych pończoch na uda, wciśnięciu hauby na uszy i założeniu ciepłych rękawic, położyłem się na warstwie mchu pod nisko zwisającymi gałązkami krzewu. Noc mijała bardzo powoli, przerywana snem, wspomnieniami o zaletach kasyna, dociekaniem dlaczego samolot się nie zapalił, dlaczego nie odnalazła mnie organizacja, o której wiedzieliśmy, że jest bardzo sprawna, wreszcie - że może lepiej oddać się do niewoli.

Świt zmiótł wszystkie te myśli, pozostała jedna. Dostać się do jakiegoś domu i napić gorącego płynu! Przeszukałem krzewy i z wielką przyjemnością połykałem znalezione na nich, pojedynczo wiszące jagody. Niewiele tego było, ale przywróciło mi świadomość o konieczności spotkania ludzi i uzyskania od nich pomocy. Pierwsze promienie słoneczne dziwnie ożywiły las. Odnosiłem wrażenie, że jestem w jakiejś krainie pokracznych postaci, dziwnych świateł i cieni. Ruszyłem więc, starając się zachować promienie słoneczne po lewej stronie mojej trasy. I tak snując myśl o obozie jenieckim, o dostaniu się do ukrywających się w lesie grup żołnierzy alianckich, o spotkaniu cywilnej ludności, wreszcie szukając jagód, przedarłem się przez niegościnne krzaki, rowy, zasieki.

W pewnym momencie usłyszałem szczekanie psa, chyba niedaleko musiało być osiedle. Skierowałem się w tym kierunku i znalazłem się na skraju leśnej drogi. Postanowiłem czekać. Po pewnym czasie usłyszałem rozmowę i zobaczyłem kobietę i mężczyznę, niestety w niewielkiej odległości za nimi szli żołnierze. Po ich przejściu zacząłem posuwać się wzdłuż drogi. Szedłem chyba w złym kierunku, bo las stawał się bardziej gęsty, wilgotny, zimny. Oczy piekły, nie pozwalały na sprawne widzenie przedmiotów, zmęczenie coraz bardziej ogarniało nogi i ręce. Coraz obojętniejsze było mi zachowanie kierunku marszu. Zresztą to raczej nie był marsz, lecz potykanie się od drzewa do drzewa.

Dzień zbliżał się ku wieczorowi, z przyjemnością myślałem o odpoczynku pod jakimś przyjaznym krzewem. Światło i cienie szybko zniknęły. Zapadła ciemność, rozświetlana coraz większym kręgiem gwiazd. Cisza zapadła dookoła mnie, zmęczenie ogarniało coraz mocniej, a wraz z nim jakoś bladł problem odnalezienia ludzi, pomocy itp. Drzemałem, zasypiałem i znów wpadałem w półsen.

W pewnej chwili ciszę przerwało dalekie ćwierkanie - ni to sowa, ni to wrona. Dźwięk ten powtarzał się, to z jednej, to z drugiej strony mego legowiska, jak gdyby otaczał mnie, a jednocześnie w coraz silniejszym natężeniu. Myśli przerywały drzemanie, wreszcie zacząłem się zastanawiać - zima, las i ptaki? I dlaczego w nocy? A może to Niemcy? A może organizacja? Po dłuższej chwili głos ptaka odezwał się prawie nad moją głową. Spróbowałem odpowiedzieć tymże sygnałem, ale chyba wydobyło się tylko syczenie. W chwilę potem ujrzałem na tle czerni obracającą się dookoła uśmiechniętą twarz oświetloną lampą elektryczną. Battle-dress koloru khaki dopełnił moją decyzję. Uniosłem sie prawie spod nóg nocnej zjawy i za chwilę znalazłem się w ramionach ściskającego mnie mężczyzny. Niezrozumiałe słowa po holendersku i krótkie mofen wzbudziły jedynie radość. Ktoś będzie za mnie odpowiedzialny. Po chwili dołączyło się do nas kilka innych postaci i szybko zagłębiliśmy się w las. Z trudnością mogłem nadążyć za posuwającą się grupą, ale rozpoznawane słowa mofen dodawały mi energii.

Po dłuższym marszu grupa zatrzymała się i zaczęli odsuwać gałęzie, następnie bale, darninę i w świetle latarki ujrzałem wykop w kształcie litery L. Na dłuższym ramieniu wykopu leżała kołdra watowana i poduszka, w krótszej części miednica. Szybko znalazłem się wewnątrz i za chwilę słyszałem jedynie dźwięk układanych bali, kładzionej darni i gałęzi. Cisza zaległa grobowa.

Zapadłem w sen, gdy usłyszałem nad głową znane szelesty odsuwanych gałęzi. Było już widno. Wydobyto mnie z dołu i przy powtarzających się słowach mofen szybko wyprowadzono z lasu. Weszliśmy do małego osiedla. Tam, w jednym domu nałożyli mi kombinezon, podali rower i wskazali, żebym im towarzyszył. Niestety nie mogłem wsiąść na rower, spadałem. Po krótkiej naradzie ukazał się policjant na rowerze, posadzili mnie na jego bagażniku i wyruszyliśmy. Za chwilę minął nas motocykl z dwoma żołnierzami w pełnym uzbrojeniu, a za nim następny. Pelerynka policjanta, owiewająca moją twarz, dawała uczucie bezpieczeństwa i ciepła. Po dłuższej jeździe policjant zatrzymał rower, pomógł mi zsiąść z bagażnika i zaprowadził do drewnianej szopy, a sam odjechał.

W szopie powitali mnie dwaj Kanadyjczycy zestrzeleni w jednym z nalotów. Pierwsze pozdrowienia, pytania, odpowiedzi, mimo że w języku angielskim, były ogromnym relaksem po przebytych tarapatach. Pamiętam jak dziś smak białej kawy, nigdy już więcej nie smakowała mi jak w tym czasie.

Po kilkugodzinnym oczekiwaniu przyłączył się do nas jeszcze jeden z załogi kanadyjskiej oraz łącznik. Czekał nas kilkugodzinny marsz na południe. Wyruszyliśmy o zmroku i przed północą zatrzymaliśmy się w wieży triangulacyjnej. Po krótkim odpoczynku weszliśmy do pobliskiego osiedla, gdzie nas zakwaterowano. Rozesłane na ziemi koce i poduszki oraz kanapki serwowane przez miłych gospodarzy stworzyły bardzo serdeczny nastrój. Parę dni spędzonych w tym gronie przywróciło mnie do zdrowia, chociaż coraz silniej odczuwałem skutki zderzenia samolotu z ziemią.

Nie uzyskałem żadnych informacji, poza jedną, że Niemcy usilnie poszukują mnie w okolicy.

Niestety (choć szczęśliwie dla mnie), samolot nie wybuchł, a ponieważ mieliśmy spadochrony oznaczone stopniem i nazwiskiem, więc Niemcy wiedzieli kogo poszukują. Nie mogli jednak wykorzystać do tropienia psów, gdyż w czasie przymusowego lądowania uszkodzony został zbiornik z paliwem. Ponieważ po lądowaniu ukrywałem się w sąsiedztwie Niemców, ani oni, ani organizacja podziemna nie mogli wpaść na mój trop.

Po kilku dniach łącznik polecił przygotować się do podróży, gdyż jak rzekł dostali z Dowództwa 1 Armii Kanadyjskiej polecenie przerzucenia mnie przez linię frontu. Zaczęła się kilkudniowa podróż na rowerze bez opon. Brak opon chronił przed Niemcami, którzy sprawne rowery rekwirowali do własnego użytku.

Jazda odbywała się w składzie trzech osób. Pierwszy jechał piekarz lub dziewczyna w białym fartuszku, z tyłu również jakaś widoczna postać, a ja w środku, w odległości wzrokowej od nich. Jeśli jadącego na przedzie zatrzymali Niemcy, ja zawracałem, a mój opiekun z tyłu prowadził mnie do z góry przewidzianego miejsca. Jazda nie odbyła się tak gładko jak można by sądzić z tego opisu. Wśród kilku przypadków w podróży, jeden zapadł głęboko w moją pamięć. Otóż w czasie jazdy wykręcił mi się pedał. Musiałem więc zsiąść i pedał wkręcić. Na moje nieszczęście pedały mają drobny gwint, a moje przemęczenie i niesprawne ręce nie podołały tego dokonać. Gorsze - ba, tragiczne - było to, że z przeciwnej strony nadchodziło dwóch żołnierzy niemieckich. Opierając łokieć o kolano usiłowałem trafić na gwint. Czułem nadchodzących Niemców, więc pochyliłem się, by przeczekać ich przejście, gdy w pewnej chwili ktoś wyjął mi z rąk pedał i w chwilę potem był on już wkręcony, a ten ktoś klepnął mnie po ramieniu. Był to jeden z nich. Uniosłem głowę i ujrzałem dość sympatyczną twarz. Usłyszałem kilka zdań wypowiedzianych po niemiecku. Wsiadłem na rower. W tym momencie nadjechał mój opiekun i wskazał na podwórko. Wjechałem i zostałem nieomal zniesiony z roweru. Napięcie minęło, ale przeżycie zapadło głęboko w pamięci.

Jazdy rowerem bez opon nie można przyrównać do żadnych znanych środków komunikacji. Odpowiada jedynie staremu przysłowiu jazda po piekle wybrukowanym czerepami. Niemniej miała wielką zaletę, bo wzbudzała współczucie patrzących, a nie chęć odebrania wehikułu. Co za tym idzie brak było kontaktu z osobami trzecimi.

Drugim przypadkiem dość nerwowym był przejazd przez tzw. linię Blaskowitza. Otóż przejeżdżając w pobliżu fortów, ujrzałem grupę młodych żołnierzy formacji SS. Nie było miejsca na minięcie ich, więc skierowałem rower w środek grupy. Widziałem, że patrzą na mnie, ale rozstąpili się. Zastanawiałem się dlaczego tak zareagowali. Dopiero gdy w parę dni potem dostałem sprzęt do golenia, ujrzałem w lusterku obcego sobie człowieka o zapadłych oczach, tygodniowym - a może dłuższym - zaroście, krótko mówiąc nieszczęście na rowerze.

Nastąpił kilkudniowy odpoczynek, w domu pary młodych nauczycieli. Nieznajomość holenderskiego zmuszała mnie do rozmów z samym sobą. Holandia nie robiła wrażenia okupowanego kraju. Życie płynęło pozornie wolno i spokojnie, ale ruch podziemny - jak mogłem później stwierdzić - był doskonale zorganizowany. Moi opiekunowie i przewodnicy rowerowi w czasie jazdy jakby znali wszystkich mijanych ludzi, nawzajem się kłaniając. Jazda przez kraj wydawała się jak spacer, gdyby nie nieustanny stukot obręczy, który zwracał uwagę, zwłaszcza moją, przy mijaniu mieszkańców. Szybko jednak oswoiłem się z tym faktem i doskwierał mi tylko wzmagający się ból kręgosłupa, zwłaszcza w czasie jazdy po twardych drogach wykładanych cegłą klinkierową.

Mijane kilometry zbliżały mnie do Renu. Miała nastąpić przeprawa. Niestety, jak mnie poinformowano, w przeddzień naszego przybycia Niemcy ostrzelali grupę Holendrów usiłujących przeprawić się na przeciwległy brzeg. Wzmożona kontrola uniemożliwiła przeprowadzenie planu. Rozpoczęła się dalsza wędrówka wzdłuż rzeki. Następnych kilka noclegów minęło w przyjaznej atmosferze tworzonej przez gospodarzy, którzy przyjmowali nas jak starych przyjaciół. Spokojną jazdę zakłóciły tylko dwa spotkania z Niemcami, zakończone dość pomyślnie dla mnie.

Pierwsze - w czasie porannego mycia. Na podwórko weszło dwóch żołnierzy. Zbliżyli się do ganku, zapytując - jak potem mnie poinformowano - czy są rowery. Po obejrzeniu mego wehikułu bez opon zasalutowali gospodyni i opuścili podwórko. W drugim przypadku na podwórko wszedł jakiś podoficer niemiecki, pytając o gospodarza. Korzystając z tego, że miałem namydloną twarz, skierowałem się do wnętrza domu i gospodyni kontynuowała rozmowę. Dowiedziałem się później, że był to uciekinier z wojska poszukujący kontaktu z organizacją. Jak się domyśliłem, wszystko zostało sprawnie załatwione.

Posuwaliśmy się w kierunku Rotterdamu, do następnego punktu przeprawy w miejscowości Schoonhoven. Dzisiaj jeszcze widzę wyszorowane do białości drewno podłóg, ścian i krokwi ginących wysoko w mroku poddasza. Kilka niewielkich pokoików na poddaszu stanowiło sypialnie młodzieży, w tym okresie jednak nie zamieszkałe. Cisza i półmrok stwarzały doskonały nastrój do odpoczynku. Ciągle wracała myśl o przeprawie - jak to może odbyć się na ziemi, bo w powietrzu w czasie lotu o przekraczaniu linii frontu świadczyły silne wybuchy pocisków artylerii i broni maszynowej.

Te i inne rozmyślania w pewnym momencie zostały przerwane głośną rozmową i hałasem stąpania kilku par nóg. Nadal leżałem na łóżku, czekając dalszego rozwoju sytuacji, gdy nagle drzwi się otworzyły i ukazała się w nich wysoka postać mężczyzny. W półmroku światła dobiegającego ze strychowego okna postać nie wydała się znana, lecz twarz jakaś znajoma. Wątpliwości rozwiał donośny bas. Koń! Tak, to on. W chwilę potem silny uścisk w ramionach przekonał mnie! Wing Commander Jan Falkowski w pełnej krasie zbyt ciasnego ubrania roztaczał uroki ucieczki z transportu. Ja nareszcie mogłem również opowiedzieć po ludzku o własnych przeżyciach i czekających nas dalszych przeprawach.

Życie wstąpiło na poddasze. Co chwilę rozlegał się tubalny głos, referując dalszy program działań. Już prawie byliśmy po drugiej stronie i widzieliśmy siebie w kabinach samolotów. Janek był pełen życia i zapału. Czekaliśmy z niecierpliwością przeprawy przez rzekę. Wreszcie przyszedł łącznik i powiadomił, że następnego dnia płyniemy.

Dzień był zimny, fale mgły napływały i odpływały, ukazując w przerwach ciemne zarysy drzew. W południe nieco się rozjaśniło, ale wkrótce widzialność zmniejszyła się do kilkunastu metrów. Wraz z narastaniem mgły narastało nasze zaniepokojenie o skuteczność przeprawy w takich warunkach. Ostatecznie znaleźliśmy się na brzegu, gdzie ciemny zarys łodzi wskazywał, że rzeka płynie u naszych stóp. Szybko załadowani w kompletnej ciszy odbiliśmy od brzegu. Siedzieliśmy w bani mgielnej i jedynie ciche dźwięki wioseł świadczyły, że płyniemy. Minuty płynęły wraz z uderzeniami fal o dziób łodzi. Sternik musiał znać doskonale rzekę, gdyż bez żadnych wyraźnych oznak zbliżania się do brzegu zmieniał pozycję łodzi względem nurtu rzeki. Po chwili mgła zaczęła ciemnieć i na jej tle ukazał się brzeg i sylwetki kilku osób. Z mgły wyłoniły się sylwetki podających nam ręce policjantów w pelerynkach i w wysokich czapach. Po kilku zdaniach łódź odpłynęła, a my pod opieką nowych przewodników, tym razem oficjalnych przedstawicieli prawa, ustawieni gęsiego, szybko zdążaliśmy w środek gęstniejącej mgły.

Po dość długim marszu znaleźliśmy się w cieple dużej izby, gdzie oczekiwało na nas dwóch młodych ludzi - od tego momentu naszych nierozłącznych towarzyszy i opiekunów. Klaus van Duuren i Dick van der Brugge, miasteczko Groot-Ammers. Jak się okazało, tu mieliśmy przeżyć parę tygodni, poznając bliżej sprawność organizacyjną ruchu oporu, jak również serdeczną przyjaźń naszych opiekunów i mieszkańców. Janek był w swoim żywiole. Konferował, kierował, namawiał, biegał, krótko mówiąc stał się niemianowanym przywódcą. Ja korzystałem z odpoczynku i nabierałem energii po wyczerpujących przeżyciach. Pomału poznaliśmy pobliską okolicę. Małe poletka uprawne, na nich domy kryte czerwoną dachówką, wąskie kanały odwadniające, niewidoczni mieszkańcy i spokój - nic nie wskazywało na tereny przyfrontowe. Janek znikał wraz z Dickiem lub Klausem na dłuższe wyprawy w teren, snując plany działań. Powoli zaczynaliśmy się przyzwyczajać do siedzącego trybu życia, czemu sprzyjały wiadomości o postępach na froncie, wycofywaniu się Niemców, krótko mówiąc o zbliżającym się końcu wojny.

Trochę smutno nam było zakończyć wojnę w oczekiwaniu na wojsko alianckie, czemu wyraźnie sprzeciwił się Janek. Namowy nasze przełamały opór Dicka, który stwierdził, że już nad rzeką Waal jest nieczynny lecz strzeżony prom. Ochrona promu to czterech żołnierzy i dowódca. Można spróbować nim zawładnąć i wraz z załogą promu przekroczyć rzekę.

Zamiar prosty, wykonanie nieskomplikowane, wykonawcy pełni wiary. Dick dostarczył dwa pistolety maszynowe, sanitarkę z oznaką Czerwonego Krzyża. Podjechaliśmy pod wartownię i w chwilę potem załoga była rozbrojona. Niestety, zaraz potem my z kolei zostaliśmy otoczeni przez kilkunastu żołnierzy, którzy przybyli na zmianę załogi. Tego nie przewidzieliśmy. Dick dzielnie coś tłumaczył dowódcy, ale on polecił nam wsiadać... do sanitarki i jechać przodem. Czyżby koniec wojny był tak bliski, a wątpliwości Niemców tak wielkie, że nie rozstrzelali nas na miejscu - czego mogliśmy się spodziewać - lecz postanowili dostarczyć do dowództwa wojskowego tego obszaru?

Nasza sanitarka jechała przodem, a z tyłu ciężarówka z Niemcami. Wjechaliśmy do miasta. Ludność, widząc nas na przedzie, otoczyła sanitarkę i myśląc zapewne, że Niemcy nam się poddali, zaczęła wiwatować. Tłumu przybywało. Pomiędzy nami a ciężarówką zaczynali gromadzić się mieszkańcy. Odległość wzrastała, dwaj Niemcy siedzący na błotnikach sanitarki zaczęli się niecierpliwić, a tłum już całkowicie rozdzielił nasze pojazdy. Krótka narada, wyskoczyliśmy z sanitarki, pod groźbą pistoletów zabraliśmy broń dwóm wartownikom i pozostawiając ich w tłumie uciekliśmy. Dalsze decyzje podejmował Dick. Nas wyrzucił z sanitarki na obrzeżach miasteczka, a sam rozpoczął jazdę, klucząc po okolicy. Niemcy zatrzymali go i chyba uwierzyli, że został zmuszony do jazdy sanitarką przez bliżej nieznanych, uzbrojonych mężczyzn. Niemcy byli przekonani o desancie alianckim.

Do naszej kwatery dobrnęliśmy następnego dnia rankiem, przekraczając dziesiątki rowów. Bawiliśmy się w chowanego, pomimo że czas i teren nie sprzyjał. Trzej Kanadyjczycy ukrywający się po zestrzeleniu, po usłyszeniu o przygodach orzekli „crazy Poles” („szaleni Polacy”). Przenieśliśmy się na kwaterę do księdza, dla utrudnienia poszukiwań desantowców. Był 6 lub 7 maja. Dick chętnie zgodził się na podrzucenie nas w kierunku frontu. Ruszyliśmy więc, siedząc wewnątrz, Dick prowadził. Ruch nie był wielki, bo teren delty Renu nie nadawał się do akcji bojowych i Niemców nie było wielu. Jakież było nasze zdumienie i radość gdy w pewnym momencie sanitarka stanęła, drzwi się otworzyły, a w ich obramowaniu ujrzeliśmy czołg i znane sylwetki czołgistów kanadyjskich. Biała gwiazda na czołgu otwierała przed nami nowy rozdział życia.

Wróciłem do swojej jednostki. Objąłem 308 Dywizjon Myśliwski, a po krótkim pobycie w Niemczech wróciłem do kraju. Polska - jedyny spośród aliantów, który przegrał w II wojnie światowej - oczekiwała naszego powrotu.

PS. Mofen to holenderskie pogardliwe określenie Niemców, coś jak polskie Szwaby.

Ignacy Olszewski