Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

18 lipca 1944 r. - por. pil. Władysław Nycz (318 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja por. Władysława Nycza (wówczas pilota 318 Dywizjonu Myśliwsko-Rozpoznawczego „Gdańskiego”) z lotu w dniu 18 lipca 1944 r. (rozpoznanie fotograficzne na linii frontu we Włoszech). Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Odnalazłem wyznaczony do sfotografowania odcinek rzeki. Obok zauważyłem skupisko dział, samochodów ciężarowych i zaprzęgów konnych oddziału niemieckiego, szykującego się do przeprawy. Prawie równocześnie zobaczyłem rozpryskujące się w rzece słupy wody i natychmiast zorientowałem się, że są to eksplozje bomb zrzucanych przez samoloty alianckie.

Lecąc dość wysoko i w odległości niespełna 2 kilometrów od miejsca tej akcji, mogłem zaobserwować, jaki popłoch wywołało bombardowanie wśród oddziału niemieckiego, stawiającego bardzo słaby opór. Ich artyleria przeciwlotnicza usiłowała kąsać bombardujące maszyny, ale ogień wydawał się niezbyt gęsty. Straty wróg musiał mieć duże. Odprowadziłem wzrokiem oddalające się po zrzuceniu ładunku bomb samoloty. Było dla mnie jasne, że nie muszę wzywać „Commandora” - bombardowanie przepraw przez Esino trwało. W moim mniemaniu taki stan rzeczy stwarzał korzystne warunki do zrobienia zdjęć. Liczyłem na to, że przeprawiający się w nieładzie Niemcy, nękani atakami bombowymi i naciskani przez wojska lądowe, zostawią mnie w spokoju. Powiadomiłem Rudka, że schodzę do 3 tysięcy stóp dla wykonania zadania. Zbliżyłem się do rzeki, utrzymując jednakową prędkość, wysokość i kierunek lotu - nieodzowne warunki dobrego wykonania zdjęć. Myliłem się fatalnie w swoich przewidywaniach. Niebezpieczeństwo bombardowania minęło, Niemcy jakby oprzytomnieli, a widząc pojedynczy samolot otworzyli ogień.

Ledwo rozpocząłem fotografowanie, dostałem się w tak silny ostrzał niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, że Rudek nie zdążył mnie ostrzec, kiedy już wyrwałem maszynę w górę, uciekając przed pociskami, pomyślałem, że może w ponownym nalocie na cel będę miał więcej szczęścia. Powtórzyłem więc manewr i natychmiast mogłem przekonać się, że było to tylko marzenie. Niemcy pruli do mnie zajadle. Strzelali i ciężkiej i lekkiej broni przeciwlotniczej. Byłem przecież w tej ulewie pocisków jedynym celem ich ataków. Wyglądało na to, że mają ochotę zrobić ze mnie sito.

Gwałtownie podciągnąłem maszynę w górę, błogosławiąc jej szybkość. Klucząc na wysokości, zastanawiałem się, co zrobić, aby wykonać zadanie. Fotografie były pilnie potrzebne, a każda następna próba wyznania zdjęć groziła zestrzeleniem samolotu. Narastająca we mnie wściekłość i gorączkowe szukanie wyjścia z sytuacji narzucało tylko jedną możliwość: zejść w dół i zaatakować strzelających do mnie Niemców. Tak, tylko to może pomóc... - przeleciało mi głowę. Jakby w odpowiedzi na moje myśli, usłyszałem w słuchawkach głos Rudka: „A może ich przyciszyć?”.

Nie zastanawiając się ani chwili, przerzuciłem maszynę przez skrzydło i poszedłem w głębokim skręcie ku ziemi. Czułem, że Rudek leci za mną, solidarnie. Na wysokości 200 metrów otworzyłem ogień z działek i karabinów maszynowych, waląc z pasją do niezbyt dobrze ukrytych pozycji niemieckich. Nie byli przygotowani na taką ewentualność. Nasz atak wywołał niesamowite zamieszanie. Tylko niektórzy strzelali, ale większość pierzchała na wszystkie strony, rozpaczliwie szukając schronienia.

Wyciągnąłem Spitfire'a ze skrętu do ponownego ataku, gdy dojrzałem Rudka, który kończył ostrzeliwanie niemieckich pozycji. Przy drugim nalocie napotkałem już bardzo słaby ogień artylerii nieprzyjacielskiej. Przejechałem się długą serią po jej stanowiskach, a Rudek poprawił.

Szybko, prawie błyskawicznie podszedłem nad cel dla wykonania skośnych zdjęć. Ogień niemiecki osłabł. Macały mnie tylko pojedyncze pociski, ale to nie mogło mi przeszkodzić. Skończyłem fotografowanie, a wykonując głęboki skręt w prawo, ku swoim liniom, zawołałem do Rudka: „Koniec, wracamy!”. Biorąc kurs na południe, przycisnąłem maszynę schodząc prawie do ziemi na maksymalnej prędkości. Przekroczyliśmy linię frontu, żegnani rzadkim ogniem, i wzięliśmy kurs na lotnisko. Ogarnęło mnie nagłe uczucie radości, że żyjemy i wracamy cało do bazy z cennym łupem, jakim były zdjęcia.

Władysław Nycz