1 stycznia 1945 r. – st. szer. Władysław Kisielewski (131 Skrzydło Myśliwskie)
Poniższy tekst to relacja st. szer. Władysława Kisielewskiego (wówczas korespondenta wojennego przy 131 Skrzydle Myśliwskim) z nalotu na lotnisko Sint-Denijs-Westrem 1 stycznia 1945 r. Tekst został spisany nie później niż 25 lat po wojnie:
To chyba Goebbels podał ten szatański pomysł Goeringowi, aby o świcie w dniu 1 stycznia 1945 r. zaatakować z powietrza lotniska alianckie w Belgii i we Francji. „Kulawy diabeł” myślał, że po nocy sylwestrowej alianci będą spali i żaden z nich nie zdąży wystartować, ażeby się bronić.
Tymczasem wszyscy zostali zaskoczeni, poza Polakami, których Gr/Cpt. Gabszewicz, dowódca 131 Myśliwskiego Skrzydła wypędził z balu sylwestrowego i przed świtem „postawił na nogi”, każąc lecieć na zadanie.
Dwa dywizjony poszły w powietrze, trzeci został na ziemi, ale na nogach byli już wszyscy.
W kilkanaście minut po starcie Polaków, na tle rozsłonecznionego nieba ukazała się ława lecących focke wulfów, które szły prosto na lotnisko. Wywołało to wśród wszystkich na ziemi dosyć głupie wrażenie, ale nie było czasu na długie rozmyślania, bo nadlatujący Niemcy z miejsca otworzyli ogień do budynków lotniska i samolotów amerykańskich, które stały opodal pasa startowego. Zadymiło się z budynków i buchnęły płomienie z zapalonej cysterny. Focke wulfy przeleciały, by wkrótce zawrócić i atakować w pojedynkę poszczególne obiekty.
Byłem w tym czasie na otwartym polu, więc schowałem się za krzakiem i zacząłem je liczyć. Ponad nami było ich czterdzieści, a nad drugim lotniskiem naszego Skrzydła około sześćdziesięciu. Niebo było ich pełne i gdzie człowiek spojrzał, migały czarne krzyże wymalowane na skrzydłach niemieckich samolotów. Atakowały śmiało, jakby w poczuciu pełnego bezpieczeństwa. Zaczęło płonąć wszystko, co tylko mogło się palić, a focke wulfy latały w dymie jak szatany, i strzelały do wszystkiego, co miały przed lufami.
Łoskot silników lotniczych głuszył rozpaczliwy jazgot działek przeciwlotniczych, ustawionych na krańcach lotniska. Ich obsługi nie zważając na ataki pilotów focke wulfów, walczyły bohatersko. W pewnej chwili dojrzałem pięć naszych spitfirerów spadających z góry na grasujących bezkarnie nad lotniskiem Niemców. To powracające z wyprawy dywizjony natarły na myśliwców niemieckich. Po chwili zjawiło się ich więcej i rozgorzała walka, toczona na niskiej wysokości, tuż ponad lotniskiem. Wylazłem zza krzaka i zachęcałem naszych głośnymi okrzykami.
Maszyny, latające na niskiej wysokości, wpadały i wypadały z dymów snujących się nad lotniskiem, cudem chyba unikając zderzenia. Takiej kotłowaniny w powietrzu nigdy nie widziałem. Polak, goniący pojedynczego focke wulfa, miał za plecami dwóch ścigających go wrogów, których znowu z kolei gonił jeden polski spitfirer. A wszyscy strzelali jak wściekli. Powietrze zdawało się drgać od ognia, a wrażenie to potęgowały eksplozje cystern z benzyną i spadające w płomieniach samoloty.
Widocznie któryś z polskich pilotów już w pierwszym ataku zestrzelił dowódcę niemieckiego, bo piloci focke wulfów potracili głowy i latali nad lotniskiem niczym błędne owce, mijając się z Polakami, których zlatywało się coraz więcej.
Wreszcie Niemcy, widząc, że nie dadzą rady, zaczęli uciekać, a Polacy pogonili za nimi.
Niebo opustoszało, a mechanicy zaczęli przyprowadzać jeńców, czyli pilotów niemieckich, którzy ratowali się, skacząc ze spadochronami. Pierwszy Niemiec, wzięty do niewoli natychmiast po wylądowaniu, był mocno przestraszony i nie mógł zrozumieć, co się stało? Skąd nagle wpadły na nich alianckie spitfirery, które, zgodnie z zapowiedzią na przedlotowej odprawie, miały być na ziemi i tam powinny zostać zniszczone ogniem ich szybkostrzelnych działek.
Drugiego z kolei Niemca tłum Belgów chciał zlinczować. Jak się okazało, wzięty do niewoli pilot niemiecki stacjonował poprzednio na tym właśnie lotnisku i mocno dał im się we znaki.
Tymczasem powstało nowe zamieszanie. Poprzez rzedniejące dymy zaczęły schodzić na lotnisko polskie spitfirery i lądować na oślep.
Jak się okazało, nasi piloci, wracając z wyprawy, mieli już mało paliwa i silniki zaczęły im przerywać. Niektórzy lądowali ze stojącymi śmigłami, inni znów nie zdołali dociągnąć do lotniska i musieli lądować na pobliskich polach.
Gdyby nie brak benzyny, to niewielu Niemców zdołałoby umknąć.
Teraz do akcji przystąpiły drużyny ratunkowe i zaczęły gasić zbiorniki z benzyną oraz amerykańskie samoloty, w których eksplodowała amunicja. Karetki sanitarne krążyły zbierając rannych, których na szczęście było niewielu, bo Polacy, mający wojenne doświadczenie, umieli kryć się i tylko paru z nich oberwało podczas wyprowadzenia samolotów z ognia. Ruszyłem zbierać wiadomości.
Między innymi dowiedziałem się, że dowódca Skrzydła, który jechał do hangarów życzyć szczęśliwego Nowego Roku mechanikom, pierwszy dojrzał nadlatujące focke wulfy. Wyskoczył z samochodu, wbiegł do pierwszego budynku i telefonicznie powiadomił bazę o ataku myśliwców niemieckich, a potem, chwyciwszy zwyczajny karabin, wybiegł na lotnisko, by ostrzeliwać Niemców.
Pierwsi włączyli się do walki piloci krakowskiego dywizjonu. Wracali z bombardowania pozycji niemieckich, gdy usłyszeli alarmy radiowe, anonsujące obecność myśliwców niemieckich w powietrzu. Rozglądając się po niebie, dojrzeli słupy dymu wznoszące się nad naszym lotniskiem. Ich dowódca od razu zrozumiał, co się stało i krzyknął do swoich pilotów:
– Napadli na nasze lotnisko! Pełny gaz! Bronimy domu!
Okrzyk ten usłyszeli piloci drugiego polskiego dywizjonu lecącego opodal, i również pełnym gazem ruszyli na ratunek, ścigając się między sobą, bo każdy gnał, ile tylko silnik mógł wyciągnąć. Dlatego pojedynczo włączali się do walki.
– Gdybyśmy mieli więcej paliwa... – powtarzali. – Bo amunicji mieliśmy dosyć!
Jednym z bohaterów był Sgt. Beniek, który strącił dwa samoloty bez oddania strzału. Dojrzał on focke wulfy uciekające tuż przy samej ziemi i pogonił za nimi. Doszedł do nich na odległość strzału i już chciał oddać serię, gdy uciekający Niemcy wykonali jednocześnie tak gwałtowny unik, że runęli na ziemię rozbijając się doszczętnie. Polak był wściekły, ale pocieszono go, przyznając mu obydwa zniszczone focke wulfy.
W sumie zestrzelono trzydzieści dwa samoloty niemieckie na pewno, jeden prawdopodobnie, a cztery uszkodzono. Straty polskie wyniosły dwóch pilotów.
W kilka godzin później na lotnisku zjawili się przedstawiciele sojuszniczej prasy oraz radia, następnie fotoreporterzy i brytyjska ekipa filmowa, aby uwiecznić wspaniałe zwycięstwo Polaków, którzy mimo balu sylwestrowego nie dali się Niemcom zaskoczyć.
– A gdzieś ty siedział w czasie nalotu? – spytał mnie Raszewski, jeden z bohaterów noworoczenego spotkania powietrznego.
– Nie słyszałeś, jak pokrzykiwałem do ciebie, żebyś zestrzelił tego Niemca, z pomalowaną na żółto piastą śmigła?!
Władysław Kisielewski
