Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

2 marca 1945 r. - sierż. pil. Andrzej Górski (300 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja sierż. Andrzeja Górskiego (wówczas pilota 300 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Mazowieckiej") z lotu na bombardowanie Kolonii 2 marca 1945 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Tego dnia miałem zbombardować dworzec kolejowy. Na odprawie oficer operacyjny poprawił nam humory stwierdzając, że Niemcy zgromadzili w Kolonii i najbliższej okolicy około 1 000 dział 88 i 105 mm.

Wylecieliśmy wcześnie rano. Pogoda była piękna, czyste niebo obsypane białymi jak śnieg kumulusami. Widoczność wspaniała, więc zaczynając od punktu zbornego, którym zwykle był Reading, widać było falę Lancasterów płynących w formie szerokiej rzeki w kierunku Morza Północnego na Holandię i dalej do Niemiec. Osłona myśliwska, czyli Mustangi, miały nas spotkać w okolicy celu. Jedynie Mustangi mogły nas eskortować. Spitfire'y nie nadawały się do tego zadania, bo nie miały odpowiedniego zasięgu. Miały zaledwie dość paliwa, aby dolecieć do brzegów Holandii. Jedyna funkcja, jaką 303 dywizjon wykonywał, było latanie nad morzem wzdłuż trasy wracających z wyprawy bombowców i raportowanie pozycji załóg, które wodowały, bo były zbyt uszkodzone, by dociągnąć do Anglii. Ta operacja ogromnie przyspieszała akcję ratowniczą, ale nazywanie jej "eskortowaniem bombowców" jest blagą. Niemców nigdy nad morzem nie było. Mieli rozkaz zabraniający latania nad morzem. Nie chcieli tracić niepotrzebnie pilotów. W 1942 roku, kiedy Amerykanie zaczęli latać nad bliskie cele za Kanałem, zdarzało się eskortowanie ich przez Spitfire'y, ale to były stare dzieje, kiedy jeszcze Lancasterów nie było na świecie, a Niemcy przeprowadzili prawie całe swoje lotnictwo na wschód. Od Narwiku do Pirenejów mieli zaledwie 150 myśliwców, przeważnie Fw 190, które były o wiele lepsze od Spitfire'ów, szczególnie Mk V, będących starymi gratami, które na wojnę się nie nadawały. (...)

W drodze do celu myśliwców niemieckich nie widziałem, chociaż musiały być, bo w pewnym momencie widać było Lancastery gwałtownie zbierające się do kupy. Był to oczywisty znak, że chcą wzmożyć siłę ognia swoich karabinów maszynowych.

Zobaczyliśmy wreszcie Kolonię. Nad wszystkim dominowała katedra, dzieło sztuki średniowiecznej. Ogień artylerii przeciwlotniczej wzmagał się z każdą chwilą i wybuchy pocisków zaczęły miotać Lancasterem "N for Nun" (tą bowiem literą był obdarzony mój Lancaster) tak, że utrzymanie kursu stało się trudnym zadaniem. Zrobiłem skręt w kierunku dworca kolejowego, niestety był już zasnuty dymem wybuchających bomb. Jedynie katedra była widoczna jak na dłoni. Podjąłem wtedy natychmiastową decyzję. Jasiowi Fabrycemu, mojemu bombardierowi, zleciłem rzucić bomby na katedrę. Dworzec był 100 metrów dalej, a bomby odrywają się od samolotu nie jednocześnie, tylko co jakiś ułamek sekundy, tworząc linię wybuchów na ziemi, więc lecąc poprawnym kursem i rzucając pierwsze bomby na katedrę musiałem trafić w dworzec. Nie jestem barbarzyńcą, żeby niszczyć dzieła sztuki średniowiecznej dla przyjemności niszczenia, ale uważałem że to był jedyny sposób wykonania powierzonego mi zadania. Pomyślałem, że w 1917 roku Niemcy zniszczyli katedrę w Reims, a w 1939 roku w Warszawie Zamek Królewski. Pojechałem w 1980 roku zobaczyć szkody, jakie wyrządziłem katedrze. Było już po remoncie i ślady były ledwo widoczne.

Ciągle jeszcze nad celem mój samolot "N for Nun" trzymał się powietrza jak pijany płotu, tak nim rzucały bliskie wybuchy. Właśnie wtedy ktoś mi zaraportował, że w skrzydle jest duża dziura. Pomyślałem sobie, że na taki ognień artylerii to i tak małe uszkodzenie. Nie podobało mi się, że dziura jest dokładnie tam, gdzie jest trzeci lewy zbiornik benzyny, ale paliwo było już z niego wyczerpane, więc małe piwo. Prędko zapomniałem o incydencie. Po sakramentalnym "bombs gone" i odczekaniu trzech minut na zrobienie zdjęć wziąłem najkrótszy kurs do domu, wprowadzając samolot w lekką pikę, żeby jak najszybciej wyjść poza zasięg rażenia artylerii i zapalić papierosa, a więc wyłączyć tlen. Minąłem jedną z maszyn naszego dywizjonu. Środkowa wieżyczka była urwana. Strzelec siedział w dziurze po wieżyczce i radośnie machał do nas rękami. Do dziś dnia nie rozumiem, dlaczego mu się nic nie stało. Spotkałem go w sali operacyjnej, gdzie każda załoga składała meldunek ze swoich wrażeń oficerowi operacyjnemu. Każdy dostawał kubek grogu (jak w Królewskiej Marynarce po bitwie) oraz kanapki i herbatę. Z jego munduru jeszcze ciągle sypały się odłamki pocisku, który zniósł mu wieżyczkę i pociął battledress. Zdaje się, że wziąłem od niego jeden kawałek na pamiątkę.

Pogoda ciągle byłą wyśmienita, więc zaprosiłem Jasia Sierbienia, mojego nawigatora, do mojej kabiny na papierosa, żeby sobie obejrzał piękny świat. Z jego pozycji nawigatora wewnątrz kadłuba ziemi nie było widać. Jedynie z kopuły astro mógł oglądać w nocy gwiazdy. Tymczasem ja poleciałem do domu na mapę. Zidentyfikowałem punkt przekroczenia linii brzegu i z ulgą znaleźliśmy się nad morzem. Tu już nam nic nie groziło.

Nasze lądowanie odbyło się bez emocji. Po wyłączeniu silników ktoś mi przypomniał o dziurze w skrzydle. Posłałem strzelca środkowego, Zbyszka Torkę, na skrzydło, żeby tę dziurę bliżej zbadał. Sam siedziałem na swoim fotelu i odpoczywałem medytując o locie. Moje zdziwienie nie miało granic, kiedy z rozprutego zbiornika Zbyszek wyciągnął zapalającą bombę z urwaną brzechwą. Musiała się urwać w chwili uderzenia w skrzydło. Przez boczne okienko pilota powiedziałem mu, żeby zachował bombę na pamiątkę. Nie miał jak z bombą zejść ze skrzydła, to przecież była wysokość pierwszego piętra, więc rzucił bombę mechanikowi, który stał na ziemi. Ten ją złapał i też z kolei rzucił na trawę krok od siebie - i bomba się zapaliła.

Mój następny lot to był Hamburg w nocy. Byłem najwyżej lecącym Lancasterem w historii lotnictwa Jego Królewskiej Mości. Z pełnym obciążeniem bomb wydrapałem się na 24 500 stóp. Powietrze było trochę za rzadkie dla Lancastera tak, że każda moja nieuwaga kosztowała mnie stratę kilkuset stóp. Potem zabierało pół godziny, żeby odzyskać wysokość. Tam było absolutnie spokojnie. Nikt nie strzelał, nikt na głowę nie rzucał bomb. Nawet nocne myśliwce niemieckie tak wysoko nie latały. Nie żeby nie mogły, tylko że to było pewnie 6 000 stóp powyżej ich wysokości operacyjnej.

Andrzej Górski