Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

9 marca 1945 r. - mjr pil. Jan Falkowski (III Skrzydło Myśliwskie)

Poniższy tekst to relacja mjr. Jana Falkowskiego (wówczas dowódcy III Skrzydła Myśliwskiego) z lotu w dniu 9 marca 1945 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

W wyprawie wzięła udział eskadra w składzie sześciu maszyn lecących ze ścisłym zadaniem bombowym nad teren okupowanej Holandii, ze szczególnym uwzględnieniem stanowisk V-2. Start nastąpił o godzinie 11, wyszliśmy na wysokość 10000 stóp i wzięliśmy kurs na Hagę.

Przelecieliśmy nad wybrzeżem Holandii i wkrótce rozpoznaliśmy cel - mały kwadratowy bunkier oraz wejście do podziemnego magazynu pocisków V-2. Artyleria przeciwlotnicza otworzyła do nas gwałtowny ogień, ale na szczęście żadna maszyna nie odniosła szwanku. Z lotu nurkowego rzuciliśmy nasz ładunek bomb. Zadanie zostało wykonane - mogliśmy wracać. Po wyjściu z rejonu celu, nie zwiększając wysokości, rozpoczęliśmy ostrzeliwanie z broni pokładowej dostrzeżonych na drogach samochodów i innych pojazdów mechanicznych. Po jakimś czasie zawróciliśmy w kierunku bazy, poczestowawszy uprzednio ogniem jadącą drogą kolumnę ciężarówek. Zwiększyliśmy wysokość i przygotowaliśmy się do lotu nad morzem. Gdy przelatywaliśmy nad wybrzeżem holenderskim na wysokości 15000 stóp, poczułem, że mój silnik zaczyna wibrować. Usłyszałem przez radio głos jednego z moich pilotów:
- Popatrz w lewo. Cieknie chłodnica. Dostałeś. Rzeczywiście, widocznie zostałem trafiony przez flak podczas ostatniej naszej rundy. Wskaźnik temperatury alarmował, że silnik gwałtownie się przegrzewa. Niebezpieczna historia.

Musiałem podjąć błyskawiczną decyzje. Lecieliśmy nad Morzem Północnym. Dobrze by było zawrócić, starać się dolecieć do brzegów Holandii i tam skakać ze spadochronem. Lepsze to niż skok w morze.

Silnik zaczął groźnie przerywać. Zawołałem przez radio:
- Lećcie do domu. Wracam nad terytorium wroga, będę tam skakał ze spadochronem. Cześć, chłopcy, niech Bóg wam błogosławi.

Zrobiłem błyskawiczny zwrot i z gwałtownie przerywającym silnikiem poprułem w kierunku majaczącego w dali lądu. Tak potwornie trzęsło samolotem, że nie byłem w stanie odczytać przyrządów pokładowych. Lada moment oczekiwałem, że mój samolot zamieni się w maszynę piekielną i że będę zmuszony skakać. Silnik jednak pracował, chociaż na bardzo małych obrotach.

Ląd jakby wcale się nie przybliżał, a sekundy wydłużały się w godziny. Powoli traciłem wysokość, ale nic się jeszcze nie paliło. Z silnika wydobywał się dym i wiedziałem, że każdej chwili może stanąć w płomieniach. Byłem tak zaaferowany, że nie zauważyłem sierżanta Stanisława Ruteckiego. Przez cały czas leciał obok, troskliwie mnie pilnując. Spostrzegłem go dopiero wtedy, gdy nagle powiedział przez radio:
- Skacz! Maszyna się pali!
W tym właśnie momencie dotarłem do wybrzeża Holandii. Leciałem na wysokości 4000 stóp.
- Skacz, prędzej! - krzyknął znów Stanisław. - Ani chwili dłużej w samolocie!

Otworzyłem osłonę, utrzymując równowagę Spitfire'a wydostałem się z kabiny i skoczyłem. Pomachałem ręką Stanisławowi, dziękując mu za jego lojalną postawę. Gdy czasza spadochronu otworzyła się nade mną, moja maszyna poleciała w dół. Dokoła panowała cisza i spokój i wtedy nagle poczułem ból w lewej nodze. Spojrzałem na ziemię. Boże jedyny! Zostałem trafiony! W dole grupa Niemców strzelała do mnie z broni małokalibrowej. Jeden strzał okazał się celny. Byłem tak przejęty tym, co się stało, że nawet nie skląłem ich w myślach. Gdy znalazłem się już na wysokości kilkuset stóp, mocno podkuliłem ranną nogę, żeby zatamować upływ krwi.

Opadłem ciężko na ziemię - noga cholernie mnie bolała - i spadochron powlókł mnie kilka metrów. Niemieccy żołnierze z bronią gotową do strzału wkrótce otoczyli mnie ciasnym kręgiem. Podniosłem ręce do góry, poddałem się.

Jan Falkowski