Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

20/21 kwietnia 1944 r. - por. pil. Bohdan Ejbich (304 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja por. Bohdana Ejbicha (wówczas pilota 304 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Śląskiej") z lotu na poszukiwanie okrętów podwodnych nocą z 20 na 21 kwietnia 1944 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Jednym z niezapomnianych przeżyć w towarzystwie kpt. Kowalskiego, por. obs. Janka Końskiego oraz sierżantów Spurka, Jeziorowskiego i Dudka był właśnie ten lot, który zapowiadał się pod każdym względem - "naj-naj".

Najłagodniejszy, najspokojniejszy, najbezpieczniejszy.

Po kilku godzinach lotu i na ostatniej nodze patrolu znaleźliśmy się w pobliżu Francji.

Dokładniej - u wlotu do szerokiej zatoki portu St Nazaire.

Lecąc na wysokości 500 stóp, w pełni wszystkich kwadrantów uroczo świecącego księżyca, widok jaki się przed nami roztaczał mógł jedynie rozmarzyć, a poetę obarczonego talentem, natchnąć głębią improwizacji ukoronowanej wierszem. Nad nami olbrzymia tarcza i jaskrawego księżyca i miliony grzecznie mrugających gwiazd.

W bezmiarze przestrzeni, od nieboskłonu do nieboskłonu, przeciętej szlakiem nieco załzawionej drogi mlecznej, spoglądało w nasza stronę siedem plotkujących "Wdów", Wielka Niedźwiedzica z uczepionym do niej Małym Wozem, drgający silniejszym blaskiem Castor i Pollux, Czerwonawy Aldebaran z konstelacji Byka oraz cięciwa trzech gwiazd w układzie Oriona.

Pod nami, perląca się drgającą polewą księżyca, przestrzeń powierzchni morskiej. Na prawo, bliżej brzegu, lecz jeszcze w zasięgu wzroku, ciemne wydłużone kreski dużej koncentracji statków, barek i jednostek marynarki wojennej. Jedynie nad lądem wciśniętego łukiem pobrzeża zdawała się zawisać czarna kurtyna postrzępiona u szczytu stropem nieregularnych wybrzuszeń termicznych chmur.

Siedziałem właśnie przy sterach ze stojącym obok kpt. Kowalskim. Podobnie jak ja, każdy z nas podziwiał uroki cudownych malowideł, jakie przesuwały się wzdłuż trasy lotu. W grze blasków i cieni nocnego kalejdoskopu. Za wyjątkiem radaroperatora. Tego obowiązkiem było śledzić każdy ruch na jasno zielonej tarczy obracającej się wskazówki radaru.

Maszyna płynęła spokojnie. Nieomal z godnością. Przy zupełnym braku wiatru. Byliśmy prawdopodobnie w samym centrum uśpionego wyżu. Skręciliśmy w stronę Anglii. Patrol właściwie już się kończył. Gdy nagle... jak piorun z jasnego nieba... jasna nieprzerwana strużka błysków świetlnych powyżej kabiny pilota. Nieprzewidzianie... niespodziewanie.

W sekundę potem jeszcze jedna linia... tuż nad prawym przedłużeniem skrzydła.

Jesteśmy w ogniu - krzyknąłem.

Jednocześnie radiooperator melduje. "Nocni myśliwcy! Na ogonie!".

Dwa zbliżające się błyski na tarczy radaru sprzężonego w obwodzie połączeń z najkrótszym zasięgiem informowały odległość obu wrogów.

Zaskoczenie było tak nagłe i tak niespodziewane, że gdyby otworzyli ogień z o wiele mniejszej odległości, prawdopodobnie Wellington waliłby się w tym momencie w kierunku głębi morskiej.

O zmianie pilotów nie mogło być mowy. Jednoczesny unik w głębokim zakręcie w lewo pokrył się z okrzykiem Kowalskiego. "Obniż lot... lecimy na Atlantyk. Uważaj będą za chwilę atakować z przodu".

Mózg pracował na tych samych obrotach co motory.

Automatyczne dodanie gazu zwiększyło szybkość. Śmigła cięły powietrze 22-setnym obrotem na minutę. Bomby głębinowe spadły z chwilą wyprowadzenia maszyny do lotu poziomego. Wysokościomierz elektryczny stał się jednym z najważniejszych instrumentów pokładowych. Wskazywał 50 stóp nad wodą. Kurs 270 stopni. Byle jak najdalej od brzegów francuskich.

Za nami został księżyc, nocny krajobraz sielanki, iskrząca powierzchnia morza. Czar bajki, poezji i uduchowienia. Brutalna siła wyrwała nas niespodziewanie i rzuciła w wir walki o życie. Przed nami dwa krzyże na pirackich płatach przypuszczalnych Junkiersów.

Tylni strzelec oddał opóźnioną serię do niewidzialnego celu. Por. Koński stanął w wieżyczce astro. Nie ulegało wątpliwości, że myśliwcy przygotowują się do następnego ataku. Jeden z prawej. Drugi z lewej.

Koncentracja nad instrumentami była tak silna, że hamulce, które odruchowo wcisnąłem przy pierwszym nastrzale, dalej gniotłem w ręku. Widok "tracerów" instynktownie chciał wstrzymać maszynę. Nie zezwalał na zderzenie się z jasną smugą pocisków, jaka przeszła nad nami. Podświadomy uśmiech rozgrzał krew, jaką zamroził w żyłach pierwszy okrzyk.

Serce wprawdzie nadal łopoce, jak ptak wrzucony do klatki. Ale spokój i opanowanie przywraca raptownie kontrolę reakcji.

Radiota przerywa ciszę radiową, która do tej pory obowiązywała. SOS - poszło już dawno do bazy, a tu dopiero piewsza minuta mija.

Uwaga - woła radaroperator. Atakuje z prawej... jedna mila... 1000 yardów... 600 yardów. Za chwilę zwolni spust karabinów.

Jeszcze czas... wytrzymać nerwowo. Trzeba zakręcić w ostatnim momencie.

Czterysta! - woła operator. Skręt w lewo. Na linię nowego nastrzału. Drugi myśliwiec przykłada się do powtórzenia ataku.

Znów gwałtowny unik z lekkim podciągnięciem maszyny do góry. Nie mamy prawa się zwalić. Szybkość wystarczająco duża. Wysokościomierz nadal wskazuje 50 stóp nad wodą.

To dobrze! Drań boi się wody. Nie może zbyt szybko i głęboko nurkować. Musi obserwować kilka instrumentów na raz. Myśl wybiega cały czas do przodu. Byle go tylko przechytrzyć. Druga seria szybko gasnących światełek przeszła tuż nad ogonem. Za wysoko! Jeszcze nas nie dostał. Myśli zaczynają być tak proste i tak nieskomplikowane. Oni albo my. To wszystko.

Ciemna plama świsnęła nad nami. Na pewno on. Atak na wprost - woła ponownie operator. W mikrofonie słychać tylko jego głos. Jest naszym okiem.

Już tylko 600 yardów. Czterysta... i znów unik. I znów jasna smuga. Pragnie się zbliżyć. Chce nas dotknąć. Lekkie drganie kadłuba raportuje, że tylny strzelec posłał krótką wiązkę w ślad za nim. Trwało to sekundę.

Mikrofon... (tylny strzelec...) "karabiny się zacięły" - woła.

"Masz babo placek" mówi Koński i przechodzi na stanowisko przedniego karabinu.

Jeden karabinek z przodu - myślę sobie. Cóż to za siła ognia?

Wyobrażam sobie co przeżywa tylny strzelec. W nerwowym napięciu stara się usunąć zaistniały problem.

Jak najdalej w głąb Atlantyku - powtarza Kowalski. Musimy ich strząchnąć. I znów kolejny atak.

Najpierw jeden, potem drugi.

Otwierają ogień z bliższych odległości niż uprzednio. Nasze karabiny nadal zacięte. Żadna seria nie poszła w ich stronę. To ich rozzuchwaliło. Mogą myśleć, że stanowisko strzelca zlikwidowane.

"Świeży materiał... młodzi piloci... niedoświadczeni... mruczy pod nosem Kowalski. Mogliby nas dużo wcześniej sprzątnąć, gdyby otwierali ogień z bliższych odległości".

I znów atak od przodu. Wywołuje wilka z lasu - pomyślałem. Seria była krótsza, ale wyglądała na bliższą.

Głęboki unik. Raz w lewo raz w prawo. Zerkam na zegary. Czas zaczyna się dłużyć.

Zaskoczenie mogło mieć miejsce godzinę temu, a naprawdę dopiero kilka minut.

Karabiny w porządku, woła tylny. Pewnie nic poważnego. Myśli przebiegają urywanymi seriami. Bez składu i ładu.

Tylny zapomniał wyłączyć mikrofon. Słyszę że znów strzela. Bardzo krótko.

Zacięły się woła. Dlaczego teraz? - drapieżna myśl zgrzyta pod czaszką - niech szlag cholerę na śmierć zgwałci.

Znów krótka seria. To strzelał przedni. Uważaj - mówi Kowalski i podtrzymuje razem ze mną wolant. Staramy się lot wyrównać. Tak, to na pewno Koński strzelał. W stronę pierwszych błysków. Co on może zobaczyć?

Nasze motory pracują wspaniale. Dudnią rytmicznie, jakby wiedziały, że tu o ich życie też chodzi. Dobrze, że nasz radar gra jak lala. Wiemy przynajmniej kiedy robić unik. Wprawdzie na ślepo - ale przynajmniej wiemy!

Lecimy nadal na bardzo niskiej wysokości. Tak wzrok Kowalskiego, jak mój wlepiony dosłownie w wysokościomierz elektronowy. Refleks księżyca, jaki odbijał momentem od fali zdawał się podświadomie szeptać, że jesteśmy tuż-tuż nad wodą i że lada chwila fala nas dosięgnie.

Ataki powtarzały się z monotonną regularnością. Napięcie każdego muskułu drgało wysiłkiem podciągniętym do doskonałości.

Tylne karabiny nadal nie funkcjonowały. Co za pech? Odczucie czasu przestało istnieć. Myśl zdrętwiała. Koncentracja szukała jedynie zegarów. Jak długo nas atakują?

Kowalski spogląda na zegarek. Uśmiecha się kwaśno. Dopiero dwadzieścia minut. Wygasza światełko wnętrza, jakie na moment błysnęło. Amunicji im zabraknie - powiadam.

Ale oni nadal się przymierzają. Wprawdzie zdaje mi się, że coraz rzadziej. I znów raptowny skręt - unik z podrzuceniem maszyny do góry.

Zredukuj obroty - woła Kowalski. - Zejdź na dwa tysiące! Palimy benzynę zbyt raptownie.

Radiooperator nadal nadaje kreski namiarów. Niech przynajmniej wiedzą, gdzie nas zestrzelili.

Nie damy rady - mówi Koński - lecąc w głąb Atlantyku!

Bierzmy kurs na Anglię!

Zgoda! - Bierz fixa! - Podaj dokładny kurs, jeśli potrafisz.

Niemcy przestali atakować. Trzymają się w tej chwili gdzieś za nami. Radar podaje odległość. Ciągle ich obserwuje.

Pewnie się naradzają. Może dadzą nam spokój? Może wystrzelali co mieli? Myśli znów krążą lotem drapieżnych sępów! Może zmienią taktykę?

Minęło już przeszło 45 minut od zaskoczenia w okolicach St Nazaire.

Na pewno mogą nas dostrzec na tle mieniącej się tafli wodnej. Ale tylko z jednego punktu lokalizującego ich pozycję z zapleczem księżyca. To tak, jak my widzieliśmy ciemne kształty okrętów przy brzegach francuskich. Tylko przy odpowiednim naświetleniu i pewnej relatywnej pozycji.

Zaczynam lecieć delikatnym zygzakiem. Jak wąż wijący się po wodzie. Nie mogę im ułatwić znalezienia wzrokowej pozycji. Zmieniam lekko kurs. Dwa stopnie zygzakiem na prawo. Dwa stopnie zygzakiem na lewo.

Radaroperator dostrzegł, że jeśli szybko wyłączy radar i ponownie go zapali, odbiór jasnych punktów oscyluje jaskrawym błyskiem.

Jeśli u nas to się dzieje, podobna interferencja może niepokoić odbiór na tarczach niemieckich radar-aparatów.

Włączaj i wyłączaj - woła Koński. Ale dopiero w ostatnim momencie!

Jeśli znów zaatakują!

Właśnie zbliża się jeden. Nasz radar dopuścił ich na bliższą odległość... 500... 400... trzysta - krzyczy w intercom.

Głęboki wiraż. Seria przeszła w pobliżu. Ciągle nie mogą nas dostać. Zdawało się, że dużo krótsza. Widocznie "technika" wyłączania i włączania naszego radaru trochę go zgubiła. Wiemy, że jeden siedzi z przodu. Drugi z tyłu. Chwila wytchnienia. Atakują naraz. Widocznie na umówiony sygnał. Od przodu i od tyłu. Wyraźna próba "ósemki". Chcą nas w błąd wprowadzić.

Niezależnie co zrobię... unik w lewo czy w prawo... atakujący będzie miał dłuższe pole obstrzału.

I znów to samo. Bawią się z nami, jak kot z myszą.

Szczęście nam wyraźnie sprzyja. Krótkie serie kładą się wszędzie. Z boku i nad nami. Nie mają odwagi zbyt nisko nurkować. Boją się wody. Już minęła godzina. Ataki są coraz rzadsze.

Koński znów pobrał fixa. Lekka poprawa kursu. Walimy wprost na Predannack. A tu jeszcze dobra godzina lotu do lądu.

Niemcy muszą być na ostatnich zapasach amunicji. Nasze karabiny nadal nie funkcjonują. Zacięły się na "śmierć". Gdyby to się stało za dnia, spuściliby nas, jak dziką kaczkę.

Pewnie nie mogą zrozumieć dlaczego przestaliśmy się ostrzeliwać. Wiedzą, że mamy radar i każdy z nich odczytuje namiar przerywany błyskami interferencji. Ale co naprawę myślą? Są coraz ostrożniejsi.

Już półtora godziny minęło. Mogą się obawiać zaskoczenia ze strony naszych nocnych myśliwców. A przecież wytłukli każde okno w salonach Pana Boga. Muszą być krótko z amunicją.

Myśli ponownie wlazły pod czaszkę i ciemnymi plamami czepiają się każdej możliwości. "Grupa" zna dokładnie naszą pozycję. Wiedzą, że nie możemy ich z karku otrząsnąć. Z benzyną już bardzo krucho. Lecimy od dawna na zapasowych. Obciąłem obroty. Teraz tylko 15 procent powyżej normalnych. Byle bliżej brzegów.

Hen, hen na horyzoncie... jeszcze bardzo daleko... ale już widoczny ostry czubek świetlnego stożka. To na pewno Predannack.

Złamali wszystkie warunki ostrożności wojennej byle tylko nam pomóc. Cztery reflektory ustawione w stożek wskazują najkrótszą drogę. Jeden z nich chodzi po niebie i szuka oparcia na czarnym suficie nocy.

Jeszcze jeden ostry, brawurowy atak ze strony dwóch Niemców. Odchodzą!!!

Pięć mil za nami woła radar. Dziesięć! Poszli! - woła operator.

Wciągam głęboki oddech i po raz pierwszy czuję zimne powietrze, jakie płuca wchłaniają. Wyłaź z fotela mówi Kowalski. Odwaliłeś pańszczyznę! Czas na zmianę! Wchodzę jeszcze na tysiąc stóp. Obcinam obroty do normalnych. Motory mruczą, jak dwa wygrzane, wierne koty.

Przed nami stożek reflektorów. Ale jeszcze kawałek drogi. Stożek przecięty w połowie jaśniejszym blaskiem rozmazanego w mazi światła.

To niska, wąska warstwa pierwszej chmury, jaką dojrzeliśmy w ciągu całego lotu bojowego. Kowalski już za sterami. Klepnął mnie po haubie.

Siadam na zrębie stopnia prowadzącego w głąb pomieszczeń nawigacyjnych. Lekkie drgnięcie wzdłuż całego kadłuba. Włącza się mikrofon. Tylny strzelec. Usunąłem zacięcie! Grają! Karabiny strzelają - w oła radośnie.

Dopiero teraz? - przebiegło przez myśl. Pan Bóg miał z nami jakieś porachunki. Wystawił nas na dobrą próbę.

Całe królestwo jakie posiadam - za pół papierosa. Ryczę w mikrofon radośnie.

Zapal mi też jednego - mówi Kowalski.

Olbrzymi haust głębokiego zaciągnięcia się papierosem przeszywa najmniejszą komórkę płucną.

Gęste kłęby dymu snują się wzdłuż kabiny pilota. Czuję, że każdy muskuł jakoś dziwnie dygoce. Zimna struga potu wolno spływa wzdłuż kręgosłupa. Za chwilę dotknie pasa. Wsadzam rękę pod battledress. Koszula jakby świeżo wyszła z pralni. Zrzucam haubę. Zrzucam kamizelkę ratunkową. Ściągam ciężką skórę lotniczą. Głowę opieram o żelazny wspornik kadłuba. Zimny chłód rozkosznie spływa wzdłuż policzka i dosięga karku. Mały dreszczyk wstrząsa ciałem.

Wchodzimy w ciasną rundę nad lotniskiem.

Reflektory gasną. Jeden po drugim. Pas startowy jaskrzy się dwoma wąskimi liniami. Lądujemy. Mięciutko. Jak na puchu. Tylko instruktor tak potrafi - przebiega przez myśl.

Kołujemy do dispersalu. Prowadzi nas mały samochodzik, dwa jeepy. W jednym na pewno dowódca stacji. Jeszcze jakaś szarża. Ten drugi na pewno dla nas. Jest karetka pogotowia. Za nią samochód straży pożarnej. Czekali na rannych i nieżywych. A my wszyscy cali. Nawet nie zadraśnięci. Stoimy! Motory gasną. Nagła cisza jak szpiia wbita w środek mózgu. W uszach jeszcze ciągły szum. Wchodzimy do łazika bez jednego słowa.

Siedzę obok Kowalskiego i Końskiego. Już chyba trzeci kolejny papieros. Muskuły nadal drżą. Ale jakoś przyjemniej.

Skóra lotnicza, spadochron i cały ekwipunek lotniczy leży pod nogami.

Dokąd teraz - pytam Kowalskiego. Najpierw na mocną kawę. Potem spać.

Jutro wcześnie rano wracamy do Chivenor. Dopiero potem "spowiedź" - u inteligentnego. Podrapał się po brodzie i dorzuca.

Mieliśmy cholerne szczęście. - Mogli nas spuścić, jak jajko wielkanocne. Bali się podejść nisko wody. Mogli nas spruć!

Chyba żółtodzioby i niedoświadczeni piloci... bo jak inaczej tłumaczyć.

Zapomnijmy - uśmiecha się Koński. Czuję, że jego kolano oparte o moje dygoce rytmicznie i w takcie mojego.

Nieomal jednocześnie klapiemy się po udach. Wchodzimy do jadalni. Już wszystko gotowe i nakryte. Na stole duża konwia gorącego płynu. Przed każdym talerz. Dwa smażone jajka ozdobione skrawkami bekonu.

Biorę widelec i nóż do ręki. Wiem, że go do ust nie doniosę.

Widelec bębni o brzeg talerza niekontrolowanym werblem. Patrzę na innych. To samo. I nagle - wybuchnęliśmy jednym wielkim, nieopanowanym, spontanicznym, bezbrzeżnym, niezapomnianym, głośnym śmiechem. Chyba radości.

Dopiero "werbel" nas dobił na amen!

Kowalski podniósł kubek z kawą.

Toast - panowie. Nie damy rady. Jajek nie ruszymy. Idziemy spać.

Następnego dnia stałem, jak zwykle przy barze z kieliszkiem w ręku. Podszedł dowódca dywizjonu.

Poruczniku Ejbich proszę się zameldować u adiutanta. Jedzie pan po załogę do Silloth.

Najwyższy czas - pomyślałem. Zdrowie kpt. Kowalskiego majorze Kranc. Zdrowie załogi - odpowiedział. Wypiłem do dna.

Skwierczyński klepnął mnie po ramieniu.

Zagrasz w bilarda?

Sure! Postaw koniak! Pijemy pod dywizjon. - Sure i twoje dorzucił.

Okej odpowiadam - pod warunkiem, że zaczekasz na mnie, jak wrócę z własną załogą. Stuknęliśmy brzegiem kieliszków. Mrugnął przyjaźnie kątem powieki. Do pieca! Ja płacę za szkło! Sure! Sure!

Wyciąg z książki Kalinowskiego: - "20 kwietnia samolot por. pil. Kowalskiego był atakowany przez dwa JU-88, ale Niemcy otwierali ogień z dużej odległości i dzięki unikom robionym przez pilota Wellingtona, samolot i załoga wyszły cało z opresji".

Zamknąłem książkę i pomyślałem. Dwie godziny - pokryte jednym zdaniem.

Ile takich zdań pokrywało życie załogi i dywizjonu?

Wyciąg z książki pilota. - "20 kwiecień. Wellington "F-199". 10 godzin 40 minut w powietrzu. - Atakowani przez dwa JU 88. Pozycja 46°48 North - 4°50 South. Walka - godzina i 45 minut".

Podpisał dowódca eskadry kpt. Jan Ochalski. Dowódca dywizjonu mjr. Jerzy Kranc.

Bohdan Ejbich