Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

20 lutego 1945 r. - por. pil. Bohdan Ejbich (304 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja por. Bohdana Ejbicha (wówczas pilota 304 Dywizjonu Bombowego „Ziemi Śląskiej”) z lotu na poszukiwanie okrętów podwodnych 20 lutego 1945 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Wilgotna morska szaruga wyrwała nas pół godziny temu z uśpionej ciemności siąpiącej deszczykiem nocy. Lecieliśmy na wschód wypracowując kilka czworoboków dłużącego się patrolu. Gdzie byliśmy - wiedział jedynie Tolek Daszkiewicz. Siedział właśnie przy małym stoliku nawigacyjnym. Obok sekstansów, linijek, wykresów i map merkatora. Byliśmy w samym środku potężnego niżu, jaki objął w swe posiadanie olbrzymie połacie północnego Atlantyku.

W którąkolwiek stronę nie spojrzysz - widok był ten sam. Identyczny do umęczenia wzroku. Buro-zielonkawa przestrzeń niekończącej się masy wodnej zlewała się z sino-brunatną wilgocią, jaka wokół zawisła. Lekki wiaterek starał się dźwignąć i popchnąć leniwą falę. Ciemniejsze w odcieniu zaplecze i pozornie weselsza w kolorze szarość leżała przed nami. Zdawała się dokumentować, że po raz któryś z kolei lecimy w stronę Hebryd. Motory dudniły tą samą usypiającą monotonnością. Od czasu do czasu wielkie koła cięte szeroką łopatą trójśmigła błysnęły srebrno-zielonawą aureolą nadając maszynie lecącej w pobliżu masy wodnej sylwetkę podwójnej świętości.

Długa, wąska i wysoka skała podobna do noża sterczącego z wody przecięła nagle zbliżony horyzont. Skąd się tu wzięła w odległości odsuwającej ją od najbliższego lądu milami? Zdawała się świadczyć, że dno oceanu chce się wyrwać do góry i palcem wytyka niebu. Domaga się wyrównania krzywd odwiecznych. Krzyczy do nieba którego nie było.

Jaśniejsza w kolorze fala morska łamała się bijąc o głazy obsady. Strzępiła się w bryzgach. Zatoczyłem duże koło. Potem jeszcze jedno. Ciaśniejsze. I jeszcze jedno - jeszcze ciaśniejsze. Kilka morskich ptaków oderwało się od wilgotnych występów i poszybowało w nurkującym kosiaku tuż nad powierzchnią morskiej głębiny.

Mózg ocknął się z paraliżu odrętwiałej i dudniącej monotonii. Mietek włączył mikrofon. Tylna wieżyczka nagle odżyła. Płynął z niej głos ludzki. - "Dziabnąć się o taką skałę - mówił - nie należy do przyjemności".

Skąd ona się tu wzięła - powtórzył na głos to o czym uprzednio myślałem.

Tolek odłożył przyrządy i wyskoczył z ciemności kadłuba.

Przetarł zmęczone siedmiogodzinną pracą, zaczerwienione powieki i spojrzał dokoła. Zatoczyłem jeszcze jedno koło szerokim promieniem.

Nie mogłem się od niej przez chwilę oderwać. Skała jest też lądem. Tak ciężko jest z nim się żegnać. Jest na mapie! - powiedział Tolek. Przynajmniej mamy idealnego fixa. Właśnie chciałem brać "wiatr".

Sterczy, jak zatopiony Eiffel - dodał Heniek Żurawiński, który jeszcze godzinę temu siedział przy sterach. Popijał właśnie ciepłą kawę z czerwonego kubka.

Załoga jak gdyby wyrwała się z letargu czuwania.

W omdlały muskuł spłynęła nowa krew. Energia myśli potrzebna organizmowi, by lepiej funkcjonował zmieniła się w otuchę, jaka w ciało wstąpiła.

Niebezpieczna, wysmukła skała wśród otaczającej ją masy wodnej przypominała powietrzu, że gdzieś jest ląd i życie.

Odchodziliśmy od niej z pewnym żalem, że pozostawiamy ją osamotnioną, zdaną na dalszą pastwę rozdrażnionej jej obecnością fali.

Pogoda zdawała się poprawiać. Delikatny deszczyk spływał jeszcze wzdłuż wycieraczek frontowego oszklenia. Ustawał powoli. Niski pułap chmur przyprószała miejscami mgiełka. Lecimy nadal na wschód. Skalny "nóż" pozostał za nami daleko.

W pewnym momencie głos w interkomie odsunął myśli buszujące pod czaszką. "Kontakt z lewej... 3 mile... 20 stopni...".

Samolot? - Pytam. Przesuwa się powoli! - Brzmi odpowiedź.

Wytężamy wzrok. Za kilka minut powinniśmy go dojrzeć.

Jedna mila - powtarza radar. To samo odchylenie od kursu... Przed nami gołość identycznej szarzyzny. Tolek już jest przy instrumencie bombardiera. A może sznorkel. Nic nie widać! Tuż-tuż - woła radar. Morze bardzo łagodnie wzruszone. Powinniśmy dojrzeć.

Musicie widzieć! Mijamy! Powtarza radar.

Kładę maszynę w głęboki wiraż. Jeżeli sznorkel - dojrzymy go gołym wzrokiem.

Nie zgub go - krzyczę w mikrofon. Nabieram wysokości. Mozę lepiej go dojrzymy. Jesteśmy około 400 stóp nad wodą. Jest... jest... woła Żurawinski. Z lewej... z lewej... cieszy się Tolek.

Dojrzał go nieomal równocześnie. Widzę - melduje tylna wieżyczka. Murowany sznorkel. Rzuć flarę dymną na wszelki wypadek. W tym momencie i ja go dostrzegam. Czarna owalna plama tnie powierzchnię. Za nią długa smuga zbulgotanej jaśniejszym kolorem wody. Drzwi bombowe otwarte. Czynności są zautomatyzowane. Ile to już razy ćwiczyliśmy nalot podobny do zaistniałych okoliczności. Tylko go nie zgubcie - powtarzam gorączkowo kilkakrotnie. Odchodzę do tyłu i zniżam lot do 100 stóp schodząc łagodnym kątem.

Dwa stopnie w prawo... mówi Tolek. Jeszcze trochę. Tolek naprowadza na urządzenie celownika. Ciut-ciut w lewo. Pierwsza seria poszła - krzyczy.

Maszynę z lekka poderwało do góry. Nabieram wysokości. Ponownie w głębokim wirażu. Idę do drugiego ataku. "Ale bryznęło" dochodzi od strony wieżyczki.

"Chyba w sam środek". Przez otwarte okno pilota widzę kilka dużych plam na wodzie. To miejsce niedawnego słupa wody i wybuchu bomb głębinowych.

Straciliśmy kontakt - melduje radar.

Czy ktoś widzi rurę sznorkla? Może poszedł głębiej! Obawa, że tak się stało wciska się pod czaszkę. Idziemy ponownie do ataku.

Wal całą resztę bomb. Trzymaj wzrokowo plamy na kraterach. Zresztą ja też je widzę.

I znów idziemy w łagodnym nurkowaniu. Plamy się zbliżają. Wal poza nie.

Wiem! - wiem! - burczy Tolek.

Już je straciłem z widoku. Przód kadłuba przysłonił pole natarcia.

Delikatnie w lewo - szepcze Tolek pełen napięcia.

Staram się utrzymać maszynę jak najbardziej w locie poziomym.

Jak teraz "cholera" nie wypłynie... Nie kończy!

Rzuć flary dymne dla pewności.

Poszła jedna, druga.

Słupy wody opadły za nami. Głęboki wiraż. Każdy stoi przy oknie i czeka.

Przyglądamy się jak dzieci ciekawe defilady. Uciekł nie uciekł. Dostał nie dostał. W głowie trochę szumi z napięcia i podekscytowania. Może uszkodzony? Zlazł głębiej?

Zataczamy szerokie koła. Geniek Siedlecki nadał radiowy meldunek ataku na łódź. Kto wie, a nuż drugi Wellington będzie potrzebny.

A jednak może wypłynie. Już któraś z kolei runda. A.S.V. nic nie widzi. Ślepe - tak jak my. Flary dymne powygasały. Długa smuga dymu pęcznieje coraz bardziej. Za moment nic nie będzie widać.

Pod nami znów szara olbrzymia plama zakreślona kołem zamglonego widnokręgu.

Czekamy na znaki świadczące o sukcesie ataku. Patrzcie dokładnie.

Wzrok Tolka przylepiony do przezroczystej masy frontowego oszklenia plastycznego.

Kręcę się nadal kołami. Wieżyczka melduje, że widzi pęcherzyki powietrza. Czy to przypadkiem nie plama oliwy. Podniecenie narasta ponownie. Siedzimy przylepieni do powierzchni morza. Powtarzam naloty w kierunku przypuszczalnych plam. Nie jestem już pewny czy jesteśmy w miejscu w którym padły bomby.

Nie ma co dalej czekać! Tolek. Wal do domu!

Oddaję ster Żurawińskiemu. Nad nami ta sama pogoda. Szare chmury przesłaniają horyzont zlewający się z wodą.

I znów mikrofony zamarły. Każdy duma. Zostało jeszcze półtora godziny lotu do domu. Lada chwila trzeba będzie przejść na zbiorniki zapasowe. Wisimy przeszło osiem godzin w powietrzu. Silniki jęczą spokojnie w tej samej mgiełce wydłużonej w praktyczną nieskończoność.

Wiesz co - mówi Tolek przysiadając się do mnie z resztką jedzonego sandwicza. Pamiętasz ten lot na wysokości północnej Szkocji?

Czy masz na myśli ten... a jakże odpowiada.

Ileśmy latali nad tą łodzią podwodną, która po ataku brytyjskiego Wellingtona wywiesiła białą płachtę i dała się wziąć do niewoli?

Niecałe dwie godziny - odpowiadam.

Grupa nas wtenczas odwołała z patrolu i nakazała dołączyć do jeszcze jednego "opiekuna", który już czekał na przybycie jednostek angielskiej Navy.

Gdyby to się nam tak zdarzyło - marzy na głos Tolek. Dopiero byłaby frajda... popiłoby się co? To nazwałbym prawdziwą okazją.

Zrobiliśmy to wszystko co do nas należało - Toluś. Reszta się na pewno wyjaśni. Grupa na pewno będzie wiedziała.

Dostali po "daszku" i trzeba czekać.

A może leżą na dnie - dorzucam jeszcze uwagę dla podtrzymania własnej wiary.

Kilka pieśni, jakie za gardło złapało. Pintatitadela, Stromboli, Carpiagne, Madame Boissy, Benbecula, wysoka skała na której Kirke mogła szukać wypoczynku, atak na łódź podwodną wyekwipowaną w urządzenie sznorkla... wszystko to było podsumowaniem szeregu epizodów w formie jaśniejszych błysków na tle szarego i codziennego pogotowia wojennego.

Były jedynie fragmentem w wymiarach mikroskopijnych, czy sekundowym urywkiem w epopei ludzkiej, którą w tym czasie wymierzał stukot hitlerowskiego buta. Nie but, ale nogę trzeba było oderwać od bruku historii.

Dzień 20 lutego 45 roku nie był dniem "Wielkiej Historii".

Ale dla załogi Wellingtona XIV E-303 był dniem historycznym. Czekali na niego długo.

Bohdan Ejbich