Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

12/13 sierpnia 1944 r. - kpt. obs. Roman Chmiel (1586 Eskadra)

Poniższy tekst to relacja kpt. Romana Chmiela (wówczas obserwatora 1586 Eskadry do Zadań Specjalnych) z lotu nocą z 12 na 13 sierpnia 1944 r. Tekst został spisany po wojnie:

Jest 12 sierpnia 1944, godzina 7.35 wieczorem. "Startujemy". Start jak zwykle na morze. Pas startowy kończy się tuż przed niskim, poszarpanym brzegiem Adriatyku. Silniki na pełnych obrotach przyśpieszają potężne cielsko Halifaixa N-230. Mechanik pokładowy podaje głośno wzrastającą szybkość, 60... 70... 80... minęliśmy więcej niż połowę "runwayu". Wreszcie pilot ściąga stery na siebie. Obciążony dwunastoma paczkami dziewięcioma zasobnikami (containers) i pełnymi zbiornikami paliwa N-230 wznosi się leniwie w powietrze.

Stoję w drzwiach kabiny pilotów, obserwując szybkościomierz i pas startowy przed nami. Czuję się częścią załogi i maszyny. Tuż pod nami, białe piany rozbijających się fal, znaczą linie brzegu. Obciążona maszyna nie bardzo chciała oderwać się od ziemi, w ciepłym i prawie bezwietrznym powietrzu południowych Włoch. Odczuwam pewna ulgę, odprężenie, uczucia znane pewnie każdemu, kto startował. Lecimy tuż nad grzywami fal. Halifax wciąga podwozie, jakby obawiał się by Adriatyk nie obmył mu nóg. Wzrasta szybkość i nabieramy wysokości. Adriatyk oddala się, robi się mniej groźny, łagodnieje i wygładza oblicze. Pilot wchodzi na poprzednio podany kurs i redukuje obroty. Daleko, daleko przed nami "cumulusy" zaczynają się z lekka różowieć, oświetlone promieniami chylącego się ku zachodowi słońca. Wiemy, tam, za tymi chmurami, skaliste brzegi Jugosławii i niebezpieczeństwo. Ale kto myśli o niebezpieczeństwie i cóż ono znaczy, gdy my lecimy z zaopatrzeniem dla walczącej Warszawy - z pomocą rodakom, którzy wreszcie walczą otwarcie ze znienawidzonym okupantem. Odczuwam ich entuzjazm, ich radość. Wolni. Po tylu latach niewymownych cierpień, wolni.

Przed nami czernią się góry Jugosławii. Biała tasiemką rozbijających się fal, kreśli się linia brzegu. Nad górami tu i ówdzie wiszą czapy chmur. Brzeg przekraczamy prawie na "tracku" - widać wiatry są słabe i nie znoszą nas. Zmieniamy kurs do małej wysepki na Dunaju, na wschód od Vukovar, jest to doskonały punkt orientacyjny. Lecimy najniżej jak możemy, bo niewiadomo kiedy i gdzie może zjawić się nieproszony gość, niemiecki nocny myśliwiec. Wiemy, że patrolują te tereny. Na ciemnych stokach gór widać pojedyncze ogniska, czasami grupę ognisk. Migają z ziemi elektryczne lampki. Bardzo możliwe, że są to oddziały partyzantów, ale dzisiaj nie jest ich noc. Na Dunaj wychodzimy na wysokość 700 stóp. Lecimy na podstawie orientacji z mapy, gdyż inne pomoce nawigacji nie są tutaj zbyt dokładne.

Tylko od czasu do czasu pada kilka słów przez "intercom", prawie zawsze związanych z obserwacją w powietrzu lub na ziemi. Niekiedy błyśnie jakieś światełko, wyskoczy przed nosem jakaś uśpiona wioska. Miasta omijamy. Przed nami teren zaczyna wznosić się, więc my też nabieramy wysokości. Daleko w lewo widać Małe Tatry - niektóre ich szczyty wystają ponad chmury, ale w ich rejonie musi być silna burza, bo zygzaki błyskawic kreślą chmury. My też lecimy teraz ponad chmurami, które leżą w dolinach i na niższych górach. Gdzieniegdzie chmury są wysoko podbudowane, te omijamy, bo przecież "rzuca" w nich. Ich fantastyczne kształty bielą się wysoko nad nami, a ich wnętrza są ciemne i groźne. Na ogół pogoda jest dobra. Karpaty pokryte, a raczej wypełnione, niskimi chmurami. W lewo od nas Łomnica wynurza się z chmur jak Wenus z piany morskiej i sterczy majestatycznie wysoko nad nami. Przepiękny widok. Jesteśmy na wysokości 4500 stóp, a stoki Łomnicy wydają się tuż za końcem skrzydła. Zmieniamy kurs na Wisłę i trzymamy się jak najbliżej chmur, by w razie niebezpieczeństwa zanurzyć się w nich, choćby na kilka chwil. Wiemy dobrze, że Podkarpacie jest silnie patrolowane przez niemieckie nocne myśliwce. Nie życzymy sobie spotkania. Nagle w prawo przed nami, o godzinie 2, wystrzelił w górę czerwony słup ognia - odległość może 15 km, może 20 km. Nie jest łatwo określić odległość w nocy w częściowo chmurami pokrytym terenie. Kogoś dostali, mam nadzieję, że to nikt z naszych. Tłoczą się myśli: kto kogo? Czy nasi ich, czy oni naszego? (niestety była to nasza maszyna, jak się później okazało). Niemcy patrolowali Podkarpacie na małych wysokościach wiedząc dobrze, że góry trzeba przechodzić wysoko, zwłaszcza gdy są pokryte chmurami.

Przelatujemy między Bochnią a Brzeskiem. Moja matka śpi sobie pewnie spokojnie i ani jej się śni, że jej syn jest tuż-tuż, prawie nad jej domem. W lewo, czerń Puszczy Niepołomickiej i tuż Wisła. Zmieniamy kurs na Pilicę na zachód od Białobrzegów. Znam te tereny z 1939 r. i z poprzednich lotów. Lecimy "kosynierem" (tj. lotem koszącym, tuż nad ziemią). Częściej niż gdzie indziej, błyskają elektryczne lampki z uśpionych wiosek. W lewo Kielce ,a w chwilę później oświetlone - lotniska radomskie. Niemcy trenują nocne loty, widzimy ładującą maszynę i kilka innych w "rundce" z zapalonymi światłami. Jesteśmy tak blisko lotniska, że Niemcy pewnie myśleli, że to jedna z ich maszyn.

Dochodzimy do Pilicy. W stronie Warszawy niebo czerwieni się jakby przed wschodem słońca; to przecież dobrych kilka minut lotu jeszcze. Mijamy Grójec po naszej lewej stronie, stąd widać już dobrze ognie i dymy nad płonąca Warszawa. W prawo Jeziorna, a pod nami przedmieścia Warszawy. Widok straszniejszy niż spodziewaliśmy się. Zaczynają "pruć" działa, działka przeciwlotnicze i małokalibrowa broń. Lecimy wśród setek kolorowych smug przecinających nasz kierunek lotu. Błyski wystrzałów zdradzają kaliber i stanowiska artylerii. Przed nami reflektory, tuż obok nas Wilanów. Nadlatujemy nad Wisłę i skręcamy na północ. Lecimy po Wiśle, prawie że po wodzie. Strzela do nas kto może. Reflektory starają się złapać nas, obniżyły się jak tylko mogły, ale my jesteśmy niżej. Lecimy jakby pod olbrzymia płaską pokrywa światła, ubarwioną kolorowymi smugami pocisków. Wzdłuż promieni reflektorów lecą pociski artylerii cięższego kalibru. Przeskakujemy most Poniatowskiego. Przed mostem Kierbedzia skręt w lewo do placu Krasińskich i wznosimy się na 700 stóp gotowi do zrzutu. Plac otoczony ogniem i dymem. Całe dzielnice zajęte przez Powstańców to piekło ognia. Nie trzeba planu, by wiedzieć gdzie są Powstańcy, a gdzie Niemcy. W dymach i ogniu z trudem rozpoznajemy światła umówionego znaku. Dwanaście paczek i dziewięć zasobników poszło. Schodzimy w dół, nad same dachy. Dym pożarów gryzie w oczy, odczuwamy żar ognia. Lecimy na południowy zachód, by wyjść poza obręb miasta i ognia. Nagle dostaliśmy bardzo silny ogień z dział pociągu kolejowego. Nasi strzelcy odpowiedzieli, czym mogli. Pociąg widzieliśmy bardzo dokładnie. W pewnym momencie wszystko ucichło - tylko silniki grają równo i spokojnie - jesteśmy poza rejonem celu. Przed nami ciemna, błogosławiona noc. Zaczynamy długą powrotna drogę do Brindisi. Bojowe napięcie minęło. Budzą się inne uczucia i refleksje, na które nie było czasu nad płonąca Warszawą. Zapach spalenizny długo jeszcze utrzymywał się w samolocie i pewnie nie tylko dym spowodował łzy w oczach...

Na Podkarpaciu palił się jeszcze zestrzelony samolot. Myśliwiec nie paliłby się tak długo - musiał to być jeden z naszych. Nie doleciał i nie zrzucił ci nic, Warszawo, i to pewnie załogę straconej maszyny najbardziej bolało w ostatnich momentach życia...

Po 10 godzinach i 20 minutach lotu, znów błękitne niebo ubogich, południowych Włoch, przez które wojna się już przewaliła.

A nasze serca i myśli są tam, w walczącej Warszawie.

Roman Chmiel