Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

25/26 lipca 1943 r. - por. obs. Edward Bemben (300 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja por. Edwarda Bembena (wówczas obserwatora 300 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Mazowieckiej") z lotu na bombardowanie Essen nocą z 25 na 26 lipca 1943 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Kończyłem kolejkę bojową. Miał to być mój 30 lot, po którym miałem przejść na 6-miesięczny wypoczynek. Byłem już w stopniu kapitana. 25 lipca 1943 r., w godzinach przedpołudniowych, zapowiedziano lot bojowy. Pech chciał, że mojego tylnego strzelca pokładowego przydzielono do innego zespołu. A więc z lotu nici. Mam zdekompletowaną załogą. Ale w pewnej chwili zostałem wezwany przez megafon na odprawę. Okazało się, że zachorował mój kolega por. naw. Pałka z innej załogi wyznaczonej na lot i mnie polecono przejąć jego obowiązki. Ludzie, z którymi mam lecieć, odbywają swój 15 lot bojowy. Przeszli zatem chrzest bojowy i byłem pewny, że wiedzą, jak mają zachować się w czasie lotu do celu, nad celem i w drodze powrotnej. Do tej samej załogi zostaje przydzielony przedni strzelec z mojego zespołu sierż. Stanisław Galiczyn. Cel bombardowania: obiekty przemysłowe w Essen.

Godzina 22.32. Zbiórka załogi i odjazd samochodem do samolotu. Obsługa techniczna na miejscu. Bomby załadowane. Każdy sprawdza swoje urządzenia. Wszystko w porządku. Zbliża się godzina startu. Na stacji zupełna cisza radiowa. Posługujemy się jedynie światłami. Kołujemy na start i czekamy na zezwolenie. Wreszcie zielone światło. Runda wokół lotniska. Jedna, druga. Silniki działają sprawnie. Podałem kurs pilotowi. Lecimy. Opuszczamy brzegi Anglii, wchodzimy nad Morze Północne, by w oznaczonym punkcie zmienić kurs na Holandię. Sprawdzam dane meteorologiczne przy pomocy namiarów radiowych podawanych przez radiotelegrafistę oraz namiarów GEE-boxem. Lecimy po wyznaczonej trasie, nabieramy wysokości. Wreszcie zmiana kursu i za pięć minut mamy przelecieć nad brzegiem Holandii. Wykonujemy ten manewr we właściwym czasie i miejscu. Od tego momentu możemy spodziewać się ataku ze strony nocnych myśliwców niemieckich oraz artylerii nadbrzeżnej. Strzelcy przedni i tylny bacznie obserwują teren. To samo czyni radiotelegrafista w kopułce do astronawigacji. Z prawej strony pojawiają się światła reflektorów oraz nieliczne wybuchy pocisków artyleryjskich. Jesteśmy nad Holandią. Jeden z naszych samolotów zboczył z trasy i wszedł na punkt oporu. Uchwycony w stożek reflektorów zamienił się w bryłę ognia. Lecimy dalej. Radiotelegrafista wyrzuca tzw. "window", które unosząc się w powietrzu uniemożliwiają stacjom radarowym namierzanie naszych samolotów. Pogoda nam sprzyja. Resztki cumulusów pozwalają kryć się w nich i uniknąć ataku myśliwca. Opuszczamy Holandię. Już ze znacznej odległości widać cel bombardowania okolony przez path-findery zielonymi flarami, z czerwoną w środku oznaczającą cel. Zbliżamy się do punktu, z którego należy zmienić kurs i wykonać zadanie. Jestem w kabinie pilota. Leżę przy celowniku bombardiera, na którym już uprzednio ustawione zostały dane balistyczne. Naprowadzam samolot na cel. W dole jasno jak w słoneczny dzień. Dymki rozrywających się pocisków artylerii przeciwlotniczej utworzyły nad celem jakby parasol. Trzeba wejść pod niego i wykonać zadanie. Lecimy prawidłowo na czerwoną flarę. Drzwi bombowe otwarte. Naciskam gruszę bombardiera. Bomby lecą. Krzyknąłem. Pilot winien wówczas jak najszybciej zejść z linii lotu, gdyż samolot jest już namierzony przez nieprzyjaciela i staje się doskonałym łupem. Może dostać się w stożek reflektorów i zostać zestrzelony ogniem zbiorowym.

Stało się. Chwila nieuwagi pilota i jesteśmy w światłach. Dostajemy pociskiem w prawy silnik. Sytuacja bez wyjścia. Krzyczę przez telefon pokładowy: - Skakać! - Sam chwytam spadochron, zawieszam na piersiach, otwieram właz oraz okno nad kabiną pilota. W tym momencie dostajemy serię pocisków. Samolot wali się w lewo. Pamiętam, że stojąc nad otwartym włazem obok pilota instynktownie uchwyciłem za rączką od zawleczki spadochronu. Straciłem przytomność. Przywrócił mi ją orzeźwiający chłód. Nade mną palący się samolot. Czasza spadochronu sięga ognia i zaczyna się palić. Szarpię za linki. Samolot oddala się, a ja wirując, miotany raz w lewo, raz w prawo, opadam ku ziemi z wysokości około 4000-5000 m. Byle tylko nie na dachu lub w lesie. To równa się śmierci lub kalectwu - myślę ze strachem. Opadanie nie wydawało mi się długie. Wylądowałem w łanie zboża, między dwoma połaciami lasu, koło Dortmundu. Wbiłem się głęboko w ziemię. Broczyłem krwią. Po raz drugi straciłem przytomność. Ocknąłem się w momencie, gdy osobnik stojący nade mną powiedział: - To Polak! Żyje! (na mundurze miałem naszywkę "POLAND"). Był to Polak wywieziony na przymusowe roboty. On pierwszy znalazł mnie w łanie zboża i przez swego gospodarza sprowadził ambulans. Po pewnym czasie przyjechali gestapowcy i nie wiadomo jaki byłby mój los, gdyby nic wcześniejsze przybycie lekarza, który udzielił mi pierwszej pomocy i zabrał do sanitarki. Zachodziło podejrzenie uszkodzenia kręgosłupa, jednak prześwietlenie na lotnisku w Dortmundzie wykazało jedynie poważne uszkodzenie kręgu, co uniemożliwiło mi poruszanie się. W takim stanie zostałem przetransportowany do obozu lotników brytyjskich w Stalag Luft 3 Sagan.

Edward Bemben