Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

4/5 maja 1943 r. - por. obs. Edward Bemben (300 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja por. Edwarda Bembena (wówczas obserwatora 300 Dywizjonu Bombowego „Ziemi Mazowieckiej”) z lotu na bombardowanie Dortmund nocą z 4 na 5 maja 1943 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Na popołudniowej odprawie poinformowano nas o nocnym locie, którego celem będzie zniszczenie zakładów zbrojeniowych i składów amunicji w Dortmundzie. Oficer nawigacyjny podał cele, trasy i kursy przelotowe. Przypomniał również o punktach zaporowych artylerii przeciwlotniczej wroga i podał przewidywaną prognozę pogody. Od tej chwili na naszym lotnisku, tak samo jak na pozostałych lotniskach, z których miały wystartować samoloty z kursem na Dortmund, zaczęła obowiązywać radiowa cisza. Do startu pozostawało co prawda jeszcze kilka godzin, ale każdy z nas myślami był już gdzieś tam w górze, na trasie przelotu, nad celem. Myśli same natrętnie wracały do tego, co nas czeka...

W tym okresie lotnictwo aliantów nasiliło akcję niszczenia przemysłu zbrojeniowego III Rzeszy. Prawie każdej nocy, gdy tylko sprzyjały warunki atmosferyczne, nad terytorium wroga startowały armady samolotów bombowych liczące po 800, 1000, a nawet 1200 maszyn. Była to ogromna, niespotykana w dotychczasowych dziejach siła rażenia. A jednocześnie wiedzieliśmy doskonale, że potencjał obronny hitlerowskich Niemiec wciąż jeszcze jest groźny, o czym wymownie świadczyły ofiary, jakie ponosiliśmy. Z każdej takiej masowej wyprawy nie wracało do baz kilkudziesięciu lotników, naszych kolegów, najbliższych przyjaciół... Byliśmy przecież świadkami, jak z naszych szyków, lecąc nad cel, a najczęściej w obrębie samego celu, któraś z naszych maszyn trafiona celną serią artylerii przeciwlotniczej lub myśliwca stawała się gejzerem ognia i spadała na ziemię. Każdego z nas w czasie każdego lotu mogło coś takiego spotkać.

Zbliża się godzina 22. Wszyscy członkowie załogi są już w samolocie na swoich miejscach. Pilot sprawdza jeszcze obroty silników, strzelcy pokładowi, po raz któryś z rzędu, kontrolują karabiny maszynowe i sprawdzają taśmy amunicyjne. Czekamy na start...

Obowiązują wyłącznie sygnały świetlne, bo cisza radiowa trwa. Wreszcie zielone światło. Kołujemy na pas. Zezwolenie startu... Wellington z kompletem bomb ociężale toczy się po pasie, powoli, bardzo powoli nabiera szybkości... Prędzej, prędzej, prędzej... Jest to moment równie denerwujący jak dolot nad cel. Iluż to lotników w tej właśnie początkowej fazie lotu kończyło tragicznie swą wojenną eskapadę?!

Nie odczuwamy już turkotu kół po betonie. Silniki grają zdrowym tonem. Jesteśmy w powietrzu. Wchodzimy w krąg. Na kompasie ustawiamy zaprogramowany kurs, po którym muszę doprowadzić maszynę nad cel. Bez przerwy kontroluję prawidłowość lotu. Stwierdzam, że silny północny wiatr spycha nas z wyznaczonego kursu. Podaję pilotowi poprawkę. Wprowadza stosowną korektę. Znów lecimy po wyznaczonej trasie, nad morzem.

W odpowiednim momencie podaję zmianę kursu. Zbliżamy się do brzegów Holandii. Wiemy, że jest to dla nas strefa dużego zagrożenia. Holenderski brzeg jest bowiem silnie broniony przez ogień zaporowy artylerii przeciwlotniczej.

Dostrzegamy już błyski wybuchów pocisków. Są coraz bliżej, Przed nami ściana ognia. Ale nie możemy przecież zawracać. To ryzyko jest wkalkulowane w cenę naszej bombowej wyprawy... Gdzieś przed nami, po lewej, dostrzegamy spadającą ognistą kulę... Im nie udało się przejść. Dla nich wojna już się skończyła. Czy nam się uda?

Przeszliśmy szczęśliwie. Staram się ustalić miejsce i czas przekroczenia holenderskiego brzegu. Mała korekta w kursie i lecimy dalej. Ale tutaj czekają na nas inne niespodzianki. W akcji znajdują się nocne myśliwce Luftwaffe. Nasi pokładowi strzelcy obserwują niebo... W pewnej chwili odczuwamy silne wstrząsy... a w chwilę potem pilot wykonuje gwałtowny unik w lewo. W samą porę...! Okazało się, że znaleźliśmy się w zawirowaniach lecącego przed nami Wellingtona, który również szczęśliwie przeszedł przez ogień zaporowy.

Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że radar niemiecki przez cały czas ustala pozycję naszych maszyn i naprowadza na nie myśliwce, toteż każdy samolot, biorący udział w nalocie, posiadał pewnego rodzaju antidotum, tak zwane "window". Były to foliowe srebrne paski pokryte z jednej strony sadzą. Strzelcy pokładowi wyrzucali je z samolotu, a te, unosząc się chmarą w powietrzu, zakłócały radarowe namiary.

Kolejna zmiana kursu. Z zadowoleniem konstatuję, że lecimy idealnie w czasie... W słuchawkach słyszę głos radiotelegrafisty: "myśliwiec z prawej!" Reakcja pilota jest natychmiastowa: gwałtowne poderwanie maszyny i unik w lewo. Za moment zanurzamy się w zbawczym cumulusie. Gubimy natręta. Po kilku minutach wracamy na kurs. W miarę zbliżania się do celu robi się coraz jaśniej i goręcej.

Ogień artyleryjski gęstnieje z każdą chwilą. Niebo omiatają bez przerwy stożki reflektorów. Dostrzegam atak niemieckiego myśliwca na lecącego przed nami czterosilnikowego Lancastera. Skuteczny. Na niebie wybucha gejzer ognia. Ognista bryła spada na ziemię.

Przed nami Dortmund, a nad miastem istne piekło... Obserwujemy zestrzelenie kolejnego Lancastera, a za chwilę na ziemię wali się Wellington, kończąc swój żywot. Kładę się na poduszce celowniczego. Sprawdzam dane balistyczne ustawiane na celowniku. Wchodzimy nad cel okolony zielonymi flarami (rakietami). Sam cel wskazuje rakieta czerwona... Oznaczeń dokonują wcześniej specjalne samoloty tzw. path-findery. Jest to moment najbardziej niebezpieczny w całej wyprawie. Stajemy się zdani na siebie samych i łaskę losu.

Naszym zadaniem jest dotarcie nad cel i zrzucenie ładunku bomb. Nie możemy więc w tej decydującej fazie lotu zmienić kursu, wykonać uniku, a stajemy się idealnym celem dla artylerzystów... Leżąc na stanowisku celowniczego trzymam w dłoni gruszkę bombardierską i podaję pilotowi dyspozycje: dwa stopnie w prawo, jeszcze trochę w prawo, tak, tak trzymać...! Ulice Dortmundu oświetlone łunami pożarów i kanonadą artyleryjską jak w jasny, słoneczny dzień. Wokół naszej maszyny wciąż rozrywają się pociski artyleryjskie, odłamki grzechocą po kadłubie. Żeby tylko nie złapali nas w stożki reflektorów... Widzę, jak lecący tuż przed nami Wellington, rażony celną serią wali się w dół i wybucha ogniem... Od celu dzielą nas już tylko sekundy... trzy, dwa, jeden... Naciskam gruszkę bombardierską i krzyczę: "bomby poszły, zadanie wykonane"! I w tej samej chwili odczuwam gwałtowny wstrząs, a za moment przechył maszyny i pika w dół. Schodzimy znad celu. Nad ziemią pilot wyrównuje lot.

Niestety, jedna z serii roztrzaskała prawy silnik naszego Wellingtona. Na szczęście pilot w porę odciął dopływ paliwa i nie dopuścił do powstania pożaru... Skaczemy?! Lewy silnik pracuje jednak równomiernie. Nie poddajemy się emocji. Decydujemy się na lot z jednym napędem. Może dociągniemy...Zdajemy sobie sprawę z tego, że tak okaleczeni stajemy się łatwym łupem dla niemieckich myśliwców, które polują na powracające znad Dortmundu bombowce. Szansę powodzenia upatrujemy w mrokach nocy i locie na bardzo małej wysokości. Co prawda taki lot jest niebezpieczny, ale jednocześnie stwarza jedyną możliwość, że nie zostaniemy namierzeni przez stacje radarowe, a tym samym unikniemy spotkania z myśliwcami.

Ustalam naszą pozycję. Wyznaczam najkrótszą trasę powrotu do bazy, uwzględniając omijanie stref najbardziej zagrożonych. Jednak pomimo tej ostrożności, w pewnym momencie przelatujemy tuż obok niemieckiego lotniska. Dostrzegamy startujące samoloty... "A więc koniec z nami" - na myśl przychodzi logiczne stwierdzenie. Oczekujemy na atak. Nasi strzelcy pokładowi znajdują się na swoich bojowych stanowiskach. Nie chcemy tanio sprzedać swojej skóry. Mijają jednak minuty, a atak nie następuje. Najwidoczniej nie zostaliśmy dostrzeżeni lecąc tuż, tuż nad wierzchołkami drzew.

Równie szczęśliwie udaje się nam minąć brzeg i znaleźć się nad Morzem Północnym. Mrok nocy rzednie. Strzelcy nadal bacznie obserwują niebo, żeby nie dać się zaskoczyć jakiemuś myśliwcowi... Mijają minuty, kwadranse... Wstaje świt, a z nim nadzieja na szczęśliwy powrót do bazy. Znajdujemy się już w strefie kontrolowanej przez aliancką marynarkę i lotnictwo. Dostrzegamy trzy angielskie okręty. Wkrótce też rysuje się przed nami brzeg Wyspy Tersis. Dopiero teraz możemy przerwać radiową ciszę. Zaczynamy nadawać SOS. Wkrótce widzimy białe smugi na morzu. To brytyjskie statki zareagowały na nasze SOS i doprowadzają nas do brzegu Anglii. Nawiązujemy łączność z lotniskiem. Zawiadamiamy bazę o powrocie, na jednym silniku. Baza odpowiada, że czyni przygotowania na ewentualne awaryjne lądowanie (force landing). Ale wszystko idzie dobrze i lądujemy szczęśliwie.

Meldujemy wykonanie zadania!

Edward Bemben