Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

Wrzesień 1939 r. - st. szer. Józef Olejnik

Poniższy tekst to wspomnienia st. szer. Józefa Olejnika z września 1939 r. (ewakuacja III/3 Dywizjonu Myśliwskiego z okrążenia podczas bitwy nad Bzurą). Tekst został spisany w październiku 1979 r.:

Na ostatnim lotnisku polowym 3 Pułku Lotniczego, Iłów nad Bzurą, wczesny ranek.

- Oficerowie, podoficerowie, żołnierze. W imieniu Ojczyzny dziękuję Wam za ofiarną i bohaterską walkę z najeźdźcą hitlerowskim, za przelana krew za odwagę i męstwo oraz braterstwo na polu walki. W dniu dzisiejszym, ze względu na beznadziejność sytuacji, brak sprzętu, żywności i paliwa, z bólem serca przyszło mi rozwiązać dywizjon. Od tej chwili musicie sami decydować o swym losie, lecz pamiętajcie, że będziecie jeszcze potrzebni, przyjdzie chwila, że się jeszcze spotkamy może w lepszych czasach i szczęśliwej ojczyźnie. Życzę Wam powodzenia. Jeszcze Polska nie zginęła. - tymi słowami dowódca Dywizjonu Myśliwskiego III/3 Pułku Lotniczego w Poznaniu mjr Mümler pożegnał nas, stojących w dwuszeregu w milczeniu i powadze, płakaliśmy, niestety jesteśmy tylko ludźmi.

O beznadziejności walki wiedzieliśmy już dawniej, lecz żyliśmy nadzieją jutra. Mimo wysiłku, poświęcenia, ofiar, krwi pilotów i życia żołnierzy, przyszedł koniec, koniec bardzo smutny, lecz nie ostateczny, walka będzie trwała nadal. Po odlocie dowódcy z dokumentami na samolocie P-11, cudem ocalałego i zdewastowanego, uzgodniono że podzielimy się na małe grupy i będziemy przedzierać się w stronę Warszawy, taki był rozkaz, tam się spotkamy. Znalazłem się w grupie sześciu kolegów z mojej eskadry, niestety nie pamiętam ich nazwisk. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy się włączyć w kolumnę przygodnej drużyny karabinów maszynowych maszerującej w stronę rzeki Bzury na przeprawę. Cekaemiści chętnie nas przyjęli, może dlatego że mieliśmy dużo papierosów i trochę prowiantu. A ja myślę, że mieli respekt do naszych mundurów. Nieraz staram się sobie przypomnieć z jakiej byli jednostki, lecz to już nie ma znaczenia. Staliśmy się spieszonymi lotnikami drużyny cekaemów. Krótki, bo zaledwie dwudniowy marsz, i krótkie akcje z dala od głównych kolumn i taborów wycofujących się na przeprawy. Po silnym bombardowaniu drużyna poniosła straty, kilku zginęło, reszta poszła w rozsypkę. Mimo wysiłków saperów, przeprawy na Bzurze były niszczone przez stałe bombardowania. Setki, tysiące pojazdów, koni i ludzi, wszystko wśród wybuchów bomb, straszny widok. Postanowiłem uciekać, uciekać jak najdalej od tego piekła, by przeżyć. Muszę się stąd jak najszybciej oddalić, nie mogę się dać zaszlachtować. Jak powiedział major Mümler, będziecie jeszcze potrzebni, więc musze żyć, muszę przeżyć. Ile sił oddalam się od tej tragedii, biegiem w górę rzeki, oglądam się. Boże, koniec świata, wszędzie wybuchy, Matko, miej mnie w swojej opiece. Wszystko leci w górę, konie, ludzie, wozy. Brak mi tchu, czuję że słabnę, lecz muszę za wszelką cenę, muszę uciekać, muszę przepłynąć na drugą stronę rzeki, inaczej koniec. Rzeka jest groźna, lecz to jedyny ratunek.

Przecież był rozkaz: za Bzurę do Warszawy i ja też chyba muszę ten rozkaz wykonać. Przecież mogę być jeszcze potrzebny. Nie boję się, jestem dobrym pływakiem, bardzo dobrym, drugim w dywizjonie po poruczniku pilocie Wapniarku. Szybko się rozbieram, staram się składnie zwinąć rzeczy, trzęsą mi się ręce, jednak trochę strach mnie obleciał, zwykły ludzki strach, płynące ludzkie i zwierzęce trupy nie robią dobrego wrażenia. Poszukałem dogodnego miejsca, gdzie prąd znosi na drugą stronę, tutaj będzie najlepiej.

Chwytam rzeczy w prawa rękę, woda jest cholernie zimna, jeszcze chwila, trzeba rozetrzeć mięśnie. Płynę na lewym boku, pół kraulem, jak na zawodach, szybciej, coraz szybciej, już niedaleko, jeszcze trochę, jest, jest brzeg. Chwytam ręką za wiklinę, jest mi bardzo ciężko, nie chcę zamoczyć munduru, lecz muszę się wciągnąć by się ubrać, bo może mnie chwycić skurcz mięśni i koniec. Jakoś się udało. Ubieram się szybko, jeszcze tylko buty, a tu strzelanina coraz większa, kto do kogo strzela. Przecież tu miało nie być Niemców. Rany Boskie, szkopy na motocyklach walą z karabinów maszynowych w co się da, maja jeszcze mało trupów dranie. Skąd oni tu się wzięli, muszę wiać, ale dokąd, z powrotem przez rzeką bo inaczej mnie zakatrupią, tyle wysiłku na marne, a może przeczekać, ale gdzie. Szybka decyzja, wybić się jak najdalej od brzegu i płynąć pod wodą, ile się tylko da. Skok, już płynę, brak powietrza, jeszcze trochę, jeszcze parę sekund, jakoś ciężko mi, mundur nasiąknięty wodą ciąży. Ale muszę, bo inaczej utonę, buty ciążą i zimno. Wypływam, nabieram powietrza, robię głębokie oddechy i znów płynę jak delfin, jeszcze trochę, opuszczają mnie siły, lecz ja muszę wytrzymać, chcę żyć. Jeszcze parę ruchów i brzeg, zbawczy brzeg, serce bije mocno, brak tchu. Teraz skok w krzaki i rozbieranie, trzeba szybko wykręcić mundur i się ubrać, diabli nadali tę wojnę, dopiero co byłem tu suchy a teraz znowu mokry, do ostatniej nitki mokry. Nie mam czasu myśleć trzeba ponownie wiać, strzelanina niesamowita, uszy bolą od ciągłego huku i znów biegiem, jak na szkolnych zawodach i gimnastyce za rekruta po lotnisku. Kapral Pikoś, nasz drużynowy, byłby zdziwiony i zadowolony z takiego biegu, a plutonowy Kozioł, już się nie mówi, przepustka murowana. Cholera, jak daleko mam jeszcze biec, kiedy już nie mam siły, wreszcie zbawcze okrzyki. Padnij, upadłem, choć nie było komendy. Muszę odpocząć, bo już nie mam sił, strasznie zimno, poczułem głód, kiedy jadłem ostatnio, nie wiem. Ale gdy to się skończy i przeżyję to wszystko, to się najem i wyśpię do syta. Aby przeżyć muszę być twardy, niech tego Hitlera i wszystkich szkopów diabli wezmą. Ciepłe łóżko, choć na chwilę, spać choć chwilę spać, jak mi błogo. Kochana mama, jak ona nam zawsze ścieliła do spania. Biedna, kochana Mama. Usnąłem mokry i zdrętwiały z zimna.

Huk dział i wybuchających bomb już nie robił na mnie żadnego wrażenia, lecz przez nikłą świadomość snu i zmęczenia, poczułem jakieś ciepło, instynktownie wyczułem kogoś leżącego obok mnie, ktoś swym ciałem mnie ogrzewa. Odwróciłem się na drugi bok, by rozprostować sparaliżowane ciało i wtedy usłyszałem warknięcie i skowyt psa. Zaczęła mi przychodzić świadomość że to pies, duży owczarek albo wilk. Kątem oka zacząłem się mu przyglądać. Tak, to duży pies, owczarek widocznie zabłąkany, jest ranny w bok, liże rany. Wyczuł śpiącego człowieka i instynktownie szuka opieki i ciepła, jemu też jest zimno. Drży cały ze strachu coraz silniej przyciska się do mnie. Piesku kochany, drogi piesku, przyjacielu, gdybyś ty wiedział, ile ja tobie zawdzięczam, przecież uratowałeś mi prawie życie, rozumiesz, życie człowieka, a cóż ja tobie mogę pomóc i dać wzajemnie, naprawdę nic.

Obudził mnie straszny huk, zerwałem się, lecz na nowo upadłem, poczułem ból w brzuchu, jestem ranny, nie, to tylko głód. Bomba wybuchła niedaleko, poranny nalot, prosto w tabory, biedne konie, pozostawione w uprzęży przy wozach, konały, wraz z nimi woźnice, żołnierze na posterunku. Ponowny nalot, trudno mi je zliczyć, jeden po drugim, mordercy, cóż wam zawiniły bezbronne konie. Mordercy, po trzykroć mordercy. Tracę rachubę czasu, zatykam uszy, głowę wciskam coraz mocniej w ziemię, jak struś, nie mogę się ruszyć ze strachu, ludzkiego strachu, odmawiam zdrowaśki, może co pomogę, może Pan Bóg mnie wysłucha. Żeby szlag trafił tych drani, nie lataliby tak bezkarnie, gdybyśmy mieli dość maszyn, bo pilotów było sporo, a nie było na czym latać. Może jeszcze kiedyś się odpłacimy w lepszych i szczęśliwszych czasach, może przyjdzie dzień zapłaty za spalone miasta i krzywdy ludzkie.

Ale gdzie jest pies, przecież tu był, czułem go i widziałem, zostało po nim legowisko wygniecione w trawie, sporo białej piany z pyska i krwi. Nie wytrzymał biedaczysko i ze strachu uciekł od huku wybuchających bomb i poszedł dalej w strony sobie znane. Żegnaj przyjacielu, mój nieznany wybawco, przyjacielu człowieka, od którego nieraz już doznałeś wiele krzywd. Chyba nigdy nie zrozumiesz dlaczego ludzie krzywdzą się nawzajem i krzywdzą niewinnego psa.

Wybuchy bomb ucichły tak nagle, jak się zaczęły, samoloty odleciały w stronę zachodu. Wstałem, co robić? Jaką podjąć decyzje? Dokąd iść? W którą stronę? Kazano na Warszawę. Przecież już byłem na drugim brzegu Bzury i cóż z tego, znów jestem w punkcie wyjścia. Coraz więcej maruderów wkoło z różnych rodzajów broni, pojedynczo, grupami, bez dowódców, w beznadziejnym marszu do przeprawy, głodni, niewyspani, wyrastają jak grzyby po deszczu, jest ich wszędzie pełno. Spotykam biedaków z piechoty, pytam się, gdzie idą. Kapral, który ich prowadził, wzruszył bezradnie ramionami, sam nie wie gdzie i po co, on już też ma dosyć, jest głodny tak jak ja, nie ma nic, nie może mi pomóc, już trzy dni są w marszu. Podjąłem decyzję, przyłączę się do grupy, razem zawsze raźniej i człowiek więcej ma otuchy, lecz głodny, to wszystko na nic, przecież daleko nie zajdę. Muszę coś zjeść, jeżyn już nie ma, wyjedzone nawet zielone. Kapral też jest tego zdania, niedawno minęli kilka zabudowań gospodarczych, może cos się znajdzie. Do przeprawy jest niedaleko, saperzy naprawiają porozrywane odcinki mostu, można zawrócić, bo na głodniaka do Warszawy nie dojdziemy. Żeby choć jakaś wiadomość, jaka jest sytuacja, gdzie dowództwo, gdzie Niemcy, gdzie punkty oporu. Nikt nic nie wie, bo i skąd można się o tym dowiedzieć, kto nam o tym powie. Niemcy widocznie coraz bliżej, bo strzelanina za plecami coraz większa, wybuchy granatów słychać wyraźnie, coraz więcej wycofujących się jednostek, formują jakieś szyki, zajmują stanowiska. Oficerowie starają się zrobić ład i porządek, na nic, nalot za nalotem. Nalot przerwał moje rozmyślania. Uciekać, do diabła czemu zawsze uciekać. Grupa kaprala poszła w rozsypkę, chyba już się nie spotkamy. Biegnę jak spłoszony koń, brak tchu, zwalniam, muszę się zastanowić, z boku leży karabin maszynowy, ale sam nie będzie strzelał, po diabła mi karabin. Kapral tez dźwigał rkm, bo mu powiedzieli, że nad Bzurą amunicję dostanie, dostał, ale bombę z nieba.

Nagły okrzyk "hände hoch", co po polsku znaczy "ręce do góry". Zbaraniałem, skąd tek okrzyk, przecież tu nie ma nikogo, lecz był to okrzyk brutalny, rozkazujący. Znałem język niemiecki nieźle, uczyłem się przez trzy lata od piątej do siódmej klasy w szkole na ulicy 3 Maja w Kaliszu. Mój wychowawca, pan Mazurek, nieraz przetrzepał mi łapy za nieuwagę. Przydało się, to był rozkaz, trzeba go wykonać. Ale gdzie jest ten Niemiec, zdradził go błysk lufy i ruchy gałek oczu na maskownicy. Wstał powoli, czujnie, zdziwiony kolorem mojego munduru i zrozumieniem wykonania rozkazu, zawahał się chwilkę i celując z automatu w moim kierunku krzyknął "aufstehen" co znaczy "wstawać". Wyrastali jak grzyby po deszczu, jest ich cholernie dużo, jak mrówek, uzbrojeni po żeby, w maskowniczych pelerynach. Jeden podskoczył do mnie dokładnie obmacał i pyta, kto jestem? Czy jestem Niemcem? Nie, jestem polskim żołnierzem, lotnikiem. Niemiec spojrzał ciekawie na mnie, a potem ryknął okropnym śmiechem, a razem z nim cała horda drabów z podwiniętymi rękawami, automatami i papierosami w gębie. Cholery się śmieją, z czego oni się śmieją, mnie się portki ze strachu trzęsą, a oni się śmieją. Niemcy nie napotykając na opór czuli się jak na ćwiczeniach, wyłapywali małe grupy rozbitków i maruderów. Teraz ze mnie zrobili pośmiewisko, gdzie twój samolot, pytają. Nie ma, spalony, kaput, znów ryknęli śmiechem, cóż mają do śmiechu to jest prawda, co się dało, zostało zniszczone. Skąd znam niemiecki język? - uczyłem się w szkole. Niemiec zamyślił się, może zwątpił na chwile w goebelsowską propagandę o ciemnym polskim narodzie. Popatrzył na mnie, a potem chwile się zawahał, kazał opuścić ręce, zdawało mi się, że chce coś powiedzieć, a potem ryknął "los gerade aus" i wskazał kierunek ręką. Zrozumiałem że mam iść prosto przed siebie, lecz dokąd i po co. Myślałem o najgorszym, ale to się nie stało, oni lubili strzelać w plecy, tak dla zabawy. Szedłem, spotykałem coraz więcej takich jak ja, im tez kazali iść prosto, niektórzy boso, wynędzniali, głodni. Straciłem już rachubę czasu, nie wiem jaki jest dzień tygodnia, nie wiem gdzie się znajduje, rozróżniam tylko dzień i noc. Coraz więcej polskich żołnierzy, bez broni, czapek, żałosny widok. Przyłączam się do jednej z grup, pytam gdzie idą oni też nie wiedza, są rozbitkami spod Bzury, tak jak ja. A więc honor mój został uratowany, jeżeli ich tylu, mimo bohaterstwa i przelanej krwi, to cóż ja jeden głodny, spieszony bezradny lotnik.

Na olbrzymiej przestrzeni miedzy lasami, którą otoczyli Niemcy, było nas kilka tysięcy, a może więcej. Cala ludzka masa różnych formacji. Jakiś oficer stojąc na rozbitym samochodzie, coś wykrzykiwał, wymachiwał rękoma, coś mówił. Może nawoływał jeszcze do beznadziejnej walki, za duży chaos, żeby coś usłyszeć lub się domyśleć, za daleko.

Samolot rozpoznawczy krążąc zrzucał ulotki napisane w języku polskim, nawołujące do złożenia broni i spokoju. Wiele obiecują, gwarantują, zapewniają. Kiedy oni je wydrukowali, chyba jeszcze w Niemczech. Jakiś sierżant piechoty klęka, płacze, sięga po "visa" strzał. Za późno chcieli mu koledzy wydrzeć. Honor i Ojczyzna tak brzmi hasło, lecz czy warto było nieznany sierżancie odebrać sobie życie, przecież przydałoby się ono w przyszłości, życie zawodowego sierżanta w nowym ładzie i porządku. Śpij spokojnie w ciemnym grobie, nieznany sierżancie. Cześć Twojej pamięci. Może gdzieś czeka żona, dzieci, a teraz zostali osieroceni. Jeszcze jedna tragedia wojny, tak bezwzględniej i okrutnej.

Szliśmy zmęczeni długimi kolumnami, głodni, wyczerpani, niepewni jutra. Ludzie z okolicznych wsi pomagali jak mogli, płakali na widok maszerujących kolumn, przecież to polscy żołnierze, bardzo nam współczuli. Wielu mijając swe rodzinne strony opuszczało szeregi witając swe rodziny. Niemcy eskortujący nas, tak samo głodni i zmęczeni, udawali, że nie widzą, czasami ktoś wystrzelił na postrach i na tym koniec. Byłem bardzo zmęczony, słabłem. Starsi wiekiem podtrzymywali mnie na duchu, a nieraz dogryzali różnymi przycinkami. Potrzebne to ci było, smarkaczu, nie lepiej było siedzieć w domu, po coś się pchał. Rzeczywiście wyglądałem jak smarkacz, drobnej kości, mizerny, budzący współczucie. Po co? A wy po co? Ja miałem swoje plany, wstąpiłem do lotnictwa ochotniczo, droga była trudna, lecz nie zrezygnowałem, dopiąłem swego, czy moja wina że nie zrealizowałem wszystkiego. W szkole byłem przeciętnym uczniem, lecz jeżeli chodzi o lotnictwo zawsze pierwszym, prymusem. To było moje życie, gdyby nie ta cholerna wojna, dopiąłbym swego. Sam płk Jarina Tadeusz zawsze mówił, daleko zajdziesz kochasiu, jesteś bystrym i zdolnym chłopcem. Tak, może tak, kursy specjalnościowe ukończyłem z wynikami bardzo dobrymi, jako prymus. A także Szkołę Podoficerów lotnictwa z takimi samymi wynikami. Świadectwa mam do dziś z pieczęciami i podpisami, to nie lipa, to prawda.

Na chwilkę myśli moje poszły w innym kierunku, co się dzieje z moim przyjacielem pilotem Stasiem Orlikowskim, pochodzącym z Kalisza-Piwonic, starym znajomym od lat. Lata na Karasiach w 34 esk. Co się z nim stało? Czy też jest w tej grupie. Ostatnio widziałem go na polowym lotnisku, jak startował na Karasiu na lot rozpoznawczy. Niestety nie wiedziałem wówczas, że został zestrzelony nad Brzezinami niemal nad swą rodzinną ziemią i leży w szpitalu ciężko poparzony, przeżył jednak. Obecnie często mnie odwiedza, całymi godzinami wspominamy te tragiczne chwile, szukamy winnych tej tragedii.

Po całodobowym marszu, pod wieczór od chwili wymarszu, po kapitulacji na pustej przestrzeni między lasami kolumny zostały zatrzymane. Moją skierowano do jakiegoś folwarku, gdzieś w okolicach Krośniewic, po tylu latach trudno mi określić nazwę folwarku i jego właściciela, lecz wielu z nas przeżyło i pamięta to doskonale. Był to duży folwark, lecz za mały by wszystkich pomieścić. Pierwsi zajmowali miejsca w pomieszczeniach, były sprzeczki o miejsca, a nawet bójki, wszystko się zdarza w takich chwilach. Dla nas już miejsca nie było, tylko na dziedzińcu pod gołym niebem na ziemi. Zaczęły płonąć ogniska. Wszystko, co było możliwe do spalenia zostało spalone, byle się ogrzać. Brak wody do picia bardzo nam dokuczał, bardzo chciało się pić. Między nami było wielu chorych, bezradnych, bez nadziei. Cała zbieranina różnych formacji. Przypadkowo znalazłem swojego szefa eskadry st. sierż. Mańczaka i mojego opiekuna plutonowego Zielińskiego, oraz wielu innych. Byli całkowicie zrezygnowani i wyczerpani, a ja cóż im mogłem pomóc, sam nie miałem nic. Deszcz lał cały dzień i noc, siedzieliśmy w czworo pod połamanym wozem przykryci kocem Antosia.

Przysłowie mówi, że góra z górą się nie zejdzie, to tym bardziej człowiek z człowiekiem, tak tez było teraz. Chodząc po obozie, bo tak można nazwać przejściowy obóz jeniecki, odnaleźliśmy się nawzajem i teraz leżymy okryci kocem: Antoś, Wiktor, Michał i ja, moi towarzysze zabaw z lat dziecinnych z Kalisza. Kto by przypuszczał ze spotkamy się po latach, lecz w innych warunkach, z dala od rodzin, domu i placu zabaw. Mimo zimna i głodu radziliśmy sobie jako tako, byle tylko przetrwać, nie załamać się. Coś niecoś z ochłapów, które Niemcy po prostu rzucali nam z aut, a był to przeważnie chleb, prawie już zielony, spleśniały, nie to nie jest bujda, to smutna prawda, co wpadło w nasze ręce dzieliliśmy uczciwie. Na jednego było to akurat, ale nas było czworo. Wodę deszczową magazynowaną w hełmie piechoty, też trzeba było dzielić sprawiedliwie. Całymi godzinami wspominaliśmy wypadki minionych dni i sytuacje w jakich się znaleźliśmy. Wielkim znakiem zapytania było, co dalej, jakie Niemcy maja zamiary, jaki może nas czekać los, bo widok karabinów maszynowych nic dobrego nie wróżył. Pytanie padło nieoczekiwanie: Marian, co dalej, czy będziemy tu czekać jak barany na rzeź? Jak uważasz? Pytaniem tym nie byłem zaskoczony, myślałem o tym samym wiele godzin dziennie, ucieczka, ale jak? Słuchaj Wiktor, odpowiedziałem po chwili, warto by o tym pomyśleć, jak myślisz, dało by się "prysnąć" stąd. Nie odpowiedział, szanse były nikłe, Niemcy gęsto rozstawili posterunki wokół folwarku, a szczególnie w miejscach gdzie nie było budynków. Gdzie za drutami były kopce z kartoflami, mimo to udało się trochę nieraz podebrać, mieliśmy na to sposoby, narażając się na najgorsze. Po dyskusji uznaliśmy że szanse są, lecz nie do zrealizowania, po pierwsze jesteśmy za daleko od domu, czyli Kalisza, po drugie, nie mamy cywilnych ubrań, po trzecie, nie mamy żadnych dokumentów. Przy schwytaniu bez dokumentów mogli rozstrzelać. Ja jeden miałem tylko tak zwany medal śmierci, czyli znak rozpoznawczy żołnierza na froncie. Jeden jedyny dokument tragicznych dni, mam go do dziś. Oraz mały obrazek serca Pana Jezusa, który dała mi Matka, gdy opuszczałem rodzinny dom i modlitewnik żołnierza. Niemcy nie zabrali mi tego podczas rewizji osobistej, popatrzyli na obrazek i modlitewnik, spytali czy jestem katolikiem. Powiedziałem ze tak. Dziś nieraz wspominam tą chwile, myślę ze może któryś z nich też był katolikiem, może sumienie go ruszyło i oddal mi te rzeczy. Dziwne, bardzo dziwne i zarazem smutne. Dyskusje na temat ucieczki ustały, lecz na krótko, szanse niewielkie, lecz nie beznadziejne. Trzeba wszystko przemyśleć, czekać dogodnej chwili. Żyć nadzieją. Najważniejszą rzeczą było przewidzieć zamiary Niemców. Chwilowo nikogo nie wtajemniczaliśmy w nasze zamiary, Antoś uważał, że małą grupą są większe możliwości i słusznie, zobaczymy co pokaże czas. Trzeba czekać spokojnie.

Po podzieleniu nas na województwa, dano nam po tak zwanej żelaznej porcji, było to trochę sucharów w papierze i na dodatek trochę ciepłej lury, zwanej zupą. Kto miał jakieś naczynie to dostał, reszta mogła się tylko oblizać. Nam udało się zdobyć hełm piechoty, to był nasz skarb zastępujący garnek, teraz też się przydał. Otrzymaną zupę wypiliśmy uczciwie po kolei. Po zachowaniu Niemców wiedzieliśmy, że coś nastąpi i to wkrótce, tym bardziej, że Niemcy zabrali wszystkich chorych, a było ich sporo. Nas czterech uznali jako "gut" czyli dobrych, pojedziemy do "Rajchu" do pracy, tam będziemy mieli dobrze. Niemiec mówiący po polsku po przemowie oznajmił nam, że jutro rano wyruszamy marszową kolumną. Wszyscy pochodzący z województwa poznańskiego i łódzkiego wyruszą na dworzec, a tam wagonami osobowymi pojedziemy dalej do Niemiec. Oznajmił także, że kto będzie próbował ucieczki, będzie zabity. Gdybyście widzieli te wagony, czterdziestu ludzi upchanych do jednego wagonu do przewożenia bydła, nawet niewyczyszczonych z gnoju i kału bydlęcego, bez możliwości załatwienia potrzeb osobistych, wody i jedzenia i ten okropny zaduch. Ale ty nie musiałeś tego widzieć, mogłeś tam być, teraz sobie wyobraź te drastyczne sceny, względnie z opowiadań rodziny lub krewnych, ale czy warto wspominać i odtwarzać tragedie tamtych dni. Tragedie których było wiele, bardzo wiele.

Trzymaliśmy się krzepko, dodawaliśmy sobie otuchy, dokąd nas wiozą. Okazało się ze w naszym wagonie jest kilku łodzian i z okolic Łodzi. Nawiązała się dyskusja, wielu zaczęło myśleć o ucieczce. Od wyjazdu w nocy ze stacji Krośniewice upłynęło wiele godzin, trudno się było domyślić się i rozeznać, dokąd i w jakim kierunku nas wiozą. Pociąg często stawał i godzinami czekał na bocznicach. Przez małe zakratowane okienko trudno było rozeznać, a drzwi były zasunięte z opuszczoną zapadką i hakiem, typowe zamkniecie wagonu. Kilku kolegów pochorowało się, ten straszny ziąb, ogrzewaliśmy się nawzajem. Gdyby nie to, to wielu z nas by nie przeżyło. Zapadła decyzja, uciekać, ale jak, wyrwać podłogę, ale czym, paznokciami. Po naradzie zapadła decyzja, wyrwać kratę okna i skakać. Dobrze się mówi, skakać, można to zrobić tylko w biegu pociągu, bo na postoju zauważy to patrol z eskorty. Lecz gdzie my jesteśmy? Z pomocą przyszedł nam pewien łodzianin, przez małe okienko rozpoznał okolice i był pewien że Niemcy kierują pociąg na Łódź. Był pewien czas kolejarzem, konwojentem, jeździł często w te strony, znał teren. Nie było czasu do namysłu, wyrwaliśmy drąga z karmnika, gdzie się kładzie siano dla koni, nie było to łatwe, lecz poszło. Z kratą było gorzej, całe szczęście, że dwa pręty były naderwane i zaplecione kolczastym drutem, w innym przypadku nie dalibyśmy rady. Udało się, wyjście było wolne, lecz nastąpiło najgorsze, nie ma chętnych, tylko łodzian stal przy oknie zdecydowany i czekał. Innych obleciał strach, zwykły ludzki strach, bali się. Niemcy mogli zauważyć, mogli schwytać, a przecież grozili śmiercią. Po naradzie doszliśmy do wniosku, że trzeba otworzyć drzwi za wszelką cenę, bo inaczej nikt nie zaryzykuje. Otworzyć drzwi, zamaskować okienko i czekać. Ba, otworzyć drzwi, ale jak? Pomysł powierzyli mnie. Jestem młody, wysportowany i, jak orzekli, niegłupi, może coś wymyślę. Wymyśliłem, lecz wykonać muszę sam, bo ryzykowna, mała szansa wykonania. Zgodziłem się. Chodziło o to. by wysunąć się okienkiem nogami do przodu na brzuchu, następnie uchwycić się ramy okienka, przerzucić ciało na bok w prawo, stanąć nogą na zasuwie następnie uchwycić prawą ręką górny brzeg krawędzi drzwi, nogą odsunąć hak i zapadkę i po wszystkim. Dla bezpieczeństwa Antoś z Karolem i Wiktorem zrobili z koszuli coś w rodzaju powroza i obwiązali mnie pod pachami trzymając koniec w rękach, a gdyby się nie udało, to będę skakać sam. Łodzian przypomina, że już czas, żeby nie przegapić bo za jakieś dwie godziny będziemy w Łodzi. Przeciskam się do przodu, podnoszony przez Michała i Wiktora, Antoś trzyma mnie za sznur. Opuszczam się powoli, cholerny wiatr i ciemno, ręce marzną, wilgotny jeszcze mundur daje się we znaki, tego nie przewidziałem. Byle tylko Niemcy nie zauważyli, noc jest moim sprzymierzeńcem, oni są w ostatnim wagonie, nie mogą zauważyć. Wiktor popuść sznur, jeszcze trochę, muszę mieć trochę swobody, chwytam krawędź okna, zimno ręce zgrabiały, już wiszę. Teraz staram się przerzucić ciało w prawo, trudno idzie, ponawiam kilka razy próbę, muszę trochę odpocząć. Ode mnie teraz zależy wolność wielu. Pod nogami pędzą szyny i koła tak blisko. Znów wysiłek raz, drugi, jest - postawiłem nogę na zawiasie, nadzieja, teraz ręka, chwyt, trzymam się mocno, teraz lewa, stoję na zasuwie, puśćcie sznur. Nogą wyczuwam zapadkę, podnoszę hak, a następnie zapadkę. Otwierać, przesuwają mnie razem z drzwiami, wchodzę do wagonu. Radość wielka, całujemy się nawzajem, udało się. Skakać, tylko szybko, kto z tych stron, kto chętny, tylko skakać w kierunku biegu pociągu bo inaczej śmierć. Skok jeden, drugi, dziesiąty. Inni wahają się, za daleko od domu, inni nie maja odwagi. My nie skaczemy, za daleko od domu, będziemy czekać. Jeżeli będzie Łódź to może nas powiozą dalej, może się poszczęści. Zasuwamy drzwi, maskujemy okno. Zbliżające się światła, dużo świateł, wskazują na to, że to może być duża stacja. Pociąg zwalnia, staje, słychać rozmowy Niemców z eskorty. Rozumiem ich, jesteśmy w Łodzi na bocznicy. Przez okienko zauważyłem grupę z eskorty kontrolującą wagony, otwierają, zamykają, przy jednym mocno dyskutują, wyrwana podłoga dwie deski, liczą ludzi, brakuje kilku, słyszę ostre przekleństwa po niemiecku. Niestety nie wszystkim się udało, na poprzednim postoju słychać było krzyki i strzały, poszarpane zwłoki na szynach. Nasz pomysł był lepszy, bezpieczniejszy. Zbliżają się do naszego wagonu, słychać siarczyste przekleństwa, otwierają, wszyscy stoją spokojnie przy drzwiach, nic nie zauważają, zamykają. Po niemiecku pada pytanie, czemu nie zamknąłeś drzwi gamoniu? Ten drugi nie odpowiada, widocznie się z tym pogodził. Zamknęli drzwi i zasuwę, poszli dalej. Wiktor co teraz robić? Nic, czekać dalej, masz racje trzeba czekać a potem zobaczymy, trzeba zacząć od początku.

Po kilku godzinach pociąg rusza. Dokąd? W jakim kierunku, cierpliwie czekać. Pociąg zwalnia, staje, duży ruch na stacji, patrzę przez kraty, chłopy to Łódź Kaliska. Nadzieja. Krótka narada, ile było tych narad, chyba bym musiał cały tom napisać. Lecz ta była poważna, ostateczna.

Po pierwsze, ponownie otworzyć drzwi, zrobię to ja w biegu, gdy pociąg ruszy i będzie dalej od miasta.

Po drugie, przy zmianie kierunku innego niż Sieradz, skakać.

Po trzecie, jeżeli pociąg osiągnie Sieradz, poznamy po moście na rzece Warcie, czekać.

Po czwarte, wszyscy chętni mają się przygotować, owinąć głowy kurtkami, skakać w kierunku biegu pociągu na mój znak.

Po piąte, skok nastąpi przed mostem (wiaduktem) na szosie Kalisz-Opatówek, gdzie jest łuk szyn, pociąg zwalnia na wzniesieniu, a jednocześnie nie będziemy widoczni dla Niemców z ostatniego wagonu, skakać z prawej strony wagonu na boczny nasyp toru.

Skąd takie rozeznanie, taka znajomość terenów. Przed wojna jeździłem kilkakrotnie do Łodzi i raz do Warszawy. W Opatówku byłem często, trasę i tor znałem doskonale. Jako chłopiec jeździłem do Opatówka na kolonie. Z wychowawczynią dziesiątki razy chodziliśmy przez las nad tor obserwować pociągi i bawić się w piasku na skraju lasu. Co zaś się tyczy moich kolegów Antosia, Michała i Wiktora to żyją do dziś, mieszkają w Kaliszu. Antoś Zakrocki i Michał Lenczewski mieszkają na Widoku a Wiktor Wawrzyniak w Piątku Małym koło Kalisza. Gdy minęliśmy most kolejowy na Warcie i Sieradz nie było wątpliwości, jedziemy w stronę Kalisza. Pociąg już się nie zatrzyma, chyba dopiero w Kaliszu lub Ostrowie Wlkp. Otwierać, szybko otwierać, bo niedługo świt, trzeba się spieszyć. Zwalniamy kratę, podnoszą mnie, teraz już idzie składniej. Śmielej, bez strachu. Przerzucam ciało w prawo, jest zapadka, teraz chwyt ręką za drzwi, drugą trzymam się mocno, nogą podnoszę hak i zapadkę, odsuwać!!! Jestem już w środku, wielka radość, zmęczony lecz szczęśliwy.

Mijamy Błaszki, czekać cierpliwie i szykować się chłopcy, niedługo Opatówek. Otwierać drzwi, ja skacze pierwszy. Owijam kurtką głowę, łapie powietrze, skok, świst powietrza, uderzenie o nasyp, przekręcam się raz, drugi, trzeci, leżę. Widzę kątem oka ledwo dostrzegalną lecącą sylwetkę, to chyba Wiktor. Znieruchomiałem, leżę spokojnie, pociąg mnie mija, koniec, nie zauważyli, wolność, jestem wolny, serce bije mi mocno. Byłem wolny. Przeleżałem do rana w kukurydzy. Przed południem przeczołgałem się pod zabudowania. Przyjęli mnie dobrzy ludzie z pobliskiego gospodarstwa naprzeciw toru. Nakarmili, ukryli na strychu, spałem ze dwie doby. Potem dali ubranie, stare, ale suche.

Do dziś jestem im za to bardzo wdzięczny, przecież narażali się bardzo, za to groziła kara śmierci, a mimo to pomogli. Chyba mnie jeszcze pamiętają, chłopca w lotniczym mundurze, którego ukrywali kilka dni. Wdzięczny też jestem Pani tak zwanej handlarce, która mnie bezpiecznie przeprowadziła do Kalisza, przebranego za wiejskiego chłopca.

Z Wiktorem, Antosiem i Michałem spotkałem się po okupacji, przeżyli, są członkami ZBOWiD. Często, jak się spotkamy, wspominamy ten, jak mówią, ten cholernie niebezpieczny wyczyn. Lecz to już przeszłość, dziś po tylu latach mało ważna, wspomnienia przychodzą same, nieraz smutne, lecz prawdziwe.

Będziecie jeszcze potrzebni, te słowa dobrze zapamiętałem, przetrwałem najgorsze. Ciężko chory, wróciłem do kraju z przymusowych robót w Niemczech. Zmobilizowany 19 lutego 1945 roku, zaszczytnie pełniłem służbę w lotniczych oddziałach Wojska Polskiego. Zdemobilizowany w lipcu 1945 roku. W latach 1946-1975 zacząłem prace przy odbudowie kraju, wmurowałem małą, maleńką cegiełkę, przy warsztacie pracy jako wychowawca-instruktor modelarstwa lotniczego.

Józef Olejnik