Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

21 lutego 1945 r. - ppor. pil. Wojciech Wojtyga (316 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja ppor. Wojciecha Wojtygi (wówczas pilota 316 Dywizjonu Myśliwskiego "Warszawskiego") z walki w dniu 21 lutego 1945 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Dnia 21 lutego 1945 r. wracaliśmy (316 dywizjon) z tzw. zamiatania myśliwskiego, z okolic Salzwedel na kursie północnym mniej więcej 150 klm. od Renu, na którym w czasie była linia frontu. Operacja była wykonana samodzielnie przez mój Dywizjon, nikt do nas nie strzelał, nic nie widzieliśmy i zanosiło się na całkowicie zmarnowany wysiłek do chwili, w której znaleźliśmy pociąg. Był to pociąg towarowy stosunkowo długi, jakieś 30 do 40 wagonów. Stał na stacji leżącej na linii wschód-zachód z jedną lokomotywą, pykającą parą na wschodniej stronie pociągu.

Na północnej stronie toru było małe osiedle (nie miasto), kilkanaście domków, lepsza wiocha.

Zwyczajem było unieruchomienie lokomotywy, toteż zrobiliśmy rundkę i gdy moja czwórka (trzecia) wisiała na górze jako osłona, dwie pierwsze sekcje (8 maszyn) gęsiego, jedna za drugą ostrzelała lokomotywę, nurkując pod kątem prostym do toru.

Ktoś ją musiał trafić, bo zaczęła para buchać z różnych ale D-ca dywizjonu chciał jednak byśmy wszyscy wzięli udział w tym "jublu" i dał rozkaz mej czwórce również rozkaz do wykonania ataku.

W tym czasie pierwsze 8-em maszyn wykonały swój atak i krążyły na wysokości czekając na nas i dając nam równocześnie osłonę.

D-cą mej czwórki był chorąży-pilot Zych, stosunkowo doświadczony pilot myśliwski, robiący, o ile się nie mylę, drugą turę operacyjną. Jego bocznym był ppor.-pil. Jussewicz, bardzo młody, który dopiero przyszedł do dywizjonu. Ja byłem 3-cim, niestety nie pamiętam, kto był mym "boczniakiem".

Ponieważ nie było już widocznie potrzeby atakowania tej lokomotywy, Zych zaczął prać po wagonach, po nim Jussewicz, a następnie ja. Gdy ja zacząłem strzelać, Zych już przekraczał tor, był bardzo nisko, przypuszczalnie na wysokości kilku metrów. Jussewicz, który był przypuszczalnie około 150 mtr. za nim, przerwał ogień i zaczął wyciągać z nurkowania. Widziałem, jakie było moje strzelanie, bo używaliśmy pocisków smugowych (co 3-ci). Strzelanie to można było nazwać strzelaniem w nic, bo trudno się podniecać waleniem do towarowego pociągu i w chwili gdy miałem tego rodzaju myśli, wszystko poszło w górę. Eksplozja była niezwykle gwałtowna, z olbrzymim rozpryskiem, który uniósł się błyskawicznie powyżej mojej wysokości i zaczął rosnąć gwałtownie w formie kłębów promieni i czarnych chmur.

Pierwsza maszyna nie miała żadnych szans. Jussewicz starał się wyrwać "świecą" pionowo do góry, ale to szybko rosnące kłębowisko dogoniło go i widziałem, jak zniknął w gorącej chmurze.

Ja byłem w znacznie łatwiejszej pozycji, trochę wyżej od innych i dalej od eksplozji, niemniej osmoliło mi maszynę pod "brzuchem" na czarno. Wódz darł się "fotografować-fotografować", ale moim zainteresowaniem wówczas, poza strachem, były te dwie maszyny przede mną. Przedostałem się na drugą stronę toru, zeszedłem do ziemi, by ułatwić spostrzeżenie czegokolwiek latającego na tle nieba. I rzeczywiście znalazłem Zycha, który nabierał wysokości bardzo powoli. Smuga dymu wlokła się za nim. Doczepiłem się do niego bez trudu, gdyż jego szybkość była znacznie zredukowana.

Nigdy nie widziałem samolotu w powietrzu w takim stanie. Ster kierunkowy był kompletnie smalony, ze steru głębokościowego fruwały szmatki, a maszyna była kompletnie czarna tak, że nie można było odcyfrować liter rozpoznawczych. Chłodnica oleju i cieczy chłodzącej pod kadłubem była zgnieciona i oczywiście było tylko kwestią czasu, kiedy silnik się zatrze. Kabinę miał otwartą, a zdając sobie sprawę ze stanu samolotu, musiał przygotować się do skakania, gdyż zdjął hełm, co równocześnie uniemożliwiło mi kontakt radiowy. Zmienił kurs bardzo delikatnie na zachód przypuszczalnie z myślą przekroczenia frontu. Nie było to jednak mu pisanym, gdyż koniec nadszedł bardzo szybko, pół zwitką i poszedł pionowo do ziemi. Nie widziałem niestety żadnych prób skoku.

Wróciłem na miejsce eksplozji i zobaczyłem, że nie było toru na znacznej długości, nie było pociągu, stacji, a budynki w ruinach. Nad tym wszystkim wisiała duża czarna chmura, taki miniaturowy koniec świata.

Ponieważ robiło się późno, lądowałem na przyfrontowym lotnisku Gilze w Holandii. W drodze słyszałem, jak Jussewicz informował dywizjon, że skacze z powodu uszkodzeń, jakie jego samolot odniósł w eksplozji. Dostał się do niewoli i spotkałem się z nim dopiero po wojnie.

Dowiedziałem się, że ojciec mój dziwnym zbiegiem okoliczności wyjechał z Gilze, gdzie był na stażu przydzielony do kanadyjskiego skrzydła wsparcia armii dwa dni przed tym. Ponieważ nikt nie wiedział, co się ze mną stało, a dywizjon wrócił bez 3-ech maszyn, poszedł sygnał do naszego dowództwa, żem zaginął, o czym zaraz jakiś "przyjaciel" nie omieszkał powiadomoć mego ojca, składając mu kondolencje.

Po powrocie do Anglii poinformowali nas, że ten pociąg był przypuszczalnie zakamuflowanym tankowcem z płynnym paliwem do rakiet V-2, nie można się przeto dziwić, że paliło się tak silnie i długo.

Wojciech Wojtyga