Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

26 sierpnia 1944 r. - por. pil. Stanisław Wandzilak (308 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja por. Stanisława Wandzilaka (wówczas pilota 308 Dywizjonu Myśliwskiego "Krakowskiego") z lotu w dniu 26 sierpnia 1944 r. Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Pod koniec sierpnia 1944 r. słońce przygrzewało jeszcze dość silnie, więc wystroiłem się w tropikalny mundur, który zdobyłem na ostatnim urlopie w Londynie. Poranny mój lot wykazał, że nawet przyjemnie się lata w tym harcerskim stroju, bo gdy chwilami robi się "ciepło" człowiek lepiej to znosi. Naturalnie koledzy zaczęli niepoważnie kwestionować mój mundurek. Nie brakło też uszczypliwych pytań, czy nie mam zamiaru gdzieś uciekać, przywdziawszy tak lekki ubiór. Odpowiedziałem, że właśnie lecę i jak mnie zestrzelą to na pewno będę uciekał.

Rzeczywiście w chwilę później zawołali przez głośniki X Squadron to readiness. Odprawa i po kilku minutach lecieliśmy w stronę Rouen. Nad miastem wznosiły się ciężkie kłęby czarnego dymu, a jeszcze wyżej tworzyła się szara chmu z dymków niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, która silnym ogniem usiłowa odstraszyć liczne formacje średnich bombowców. Włączam się na guzik "A" i mówię do "Red" sekcji, że ominiemy teraz tę nieprzyjemną zabawę i zaczniemy stopniowo swoje zadanie. Staszek jednak, niepoprawny sarkasta, odpowiada z sekcji "Blue", która jest kilka mil od nas, że artyleria jest po to, by strzelać. Mówi tak, mimo że rano oberwał po skrzydle i niewiele brakowało, by został. Naturalnie swoim zwyczajem tłumaczył ten brak szczęścia zapomnieniem maskotki - Żelaznego Krzyża 1939 zabranego jakiemuś Szwabowi na pobojowisku pod Falaise. Jednakże artylerię ominęliśmy - tym bardziej, że zadanie nasze zaczynało się na wschód od Rouen.

Okolica zdawała się być wyludniona, a szosa była pusta. Dopiero zbliżając się na kilka mil do Sommy, zauważyłem pojazdy na drodze. Widocznie jadąc pod słońce nie zauważyły nas, gdyż nie zatrzymały się. Skręciłem o 270° i zaatakowałem pierwszy samochód ciężarowy, a za mną "zjechały" następne Spitfire'y. Gdy wyciągałem maszynę znad palącego się już wozu, poczułem, że coś jak gdyby uderzyło po płatach. Zaraz potem zobaczyłem dość dużą dziurę w lewym skrzydle. Nie wydawało mi się to sprawą poważną i nawet pomyślałem, że będzie to pewnego rodzaju fasonem wrócić postrzelonym. Jednakże, kiedy popatrzyłem na temperaturę glikolu, zrobiło mi się gorąco, mimo tak lekkiego ubioru. Wskazówka waliła do góry. Przestałem od razu myśleć o fasonie przypominając sobie, że w lotnictwie na fasoniarzy doskonale działała zawsze niska temperatura wiadra zimnej wody, a w tym wypadku wystarczył wzrost temperatury glikolu.

Nadziei jednak nie traciłem, gdyż maszyna nadal ciągnęła. Wziąłem kurs na zachód i nabierałem wysokości. Po chwili siwy dymek z silnika zaczął wydostawać się wzdłuż kabiny. Zrozumiałem teraz, że dostałem w obieg chłodzenia. Po kilku minutach miałem prawie 10 000 stóp wysokości. Stacja naziemna pyta, kto jest w kłopocie. Podaję mój numer. Mimo pocieszeń orientuję się doskonale w swojej sytuacji. Maszyna przestaje pracować normalnie i robi się głośna jak stara sieczkarnia, a do tego ogon dymu zaczyna być coraz większy.

Muszę się decydować, bo tracę wysokość i spada mi szybkość. Nie chcę dopuszczać do siebie najgorszych myśli, ale wiem, że za parę minut samolot zacznie się palić. Muszę decydować natychmiast; mam jakieś 20 mil do bezpiecznego terenu, ale jeżeli nie dolecę, to wpadnę Niemcom wprost w ramiona, jeżeli naturalnie przedtem nie wykończą mnie w powietrzu. Nie bardzo jednak chce mi się też skakać. A do tego opanowała mnie chęć, żeby wrócić. Decyduję się lecieć do morza; mam je około 10 mil na północ. Myślę "wyskoczę nad wodą, popływam na dinghy, a koledzy niewątpliwie sprowadzą ratunek i przygoda skończy się w najgorszym wypadku na mokro". Biorę kurs zero, mówiąc Marianowi o swoich planach - on zresztą kręci się koło mnie. Zaczynam przygotowywać się do skoku. Zdejmuję hełm, odpinam pasy, otwieram kabinę i drzwiczki koło siedzenia. Po kilku sekundach silnik przestaje pracować, cała maszyna zaczyna się trząść i w kabinie czuję silny swąd, który zaczyna mnie dusić. Widzę, że pomysł z wyskoczeniem do wody odpada. Tracę wysokość cały czas, nie ma rady, trzeba skakać; gdyż przymusowe lądowanie gdzieś na palącej się maszynie może skończyć się tragicznie. W tych sekundach, które wydają się wyjątkowo długie przelatują różne myśli; widzę cały dywizjon, pilotów, mechaników, martwię się już o swoich najbliższych. Myśli te są gdzieś jakby na dnie, nieuchwytne; są to raczej uczucia połączone z pracującą niezmiernie szybko wyobraźnią.

Miałem tylko 5000 stóp, dym wychodził już wszystkimi szczelinami, wyłączam iskrownik. Z kolei muszę pamiętać, że jestem mańkutem i mam szukać rączki otwierającej spadochron prawą ręką, no i że trzeba będzie nogi mocno podciągnąć pod brodę przed otwarciem spadochronu, by szarpnięcie pasów nie poszło na brzuch, który przed kilkunastu miesiącami został pokrajany przez chirurgów w szpitalu.

Tak przygotowany duchowo przypikowałem maszynę i wyciągając w górę odwróciłem na plecy, by ją z tej pozycji opuścić. Będąc jednak na plecach, oddałem stery za silnie do przodu i bez pracy silnika wytraciłem szybkość, tym bardziej, że nie odrzuciłem pasów z ramion. Maszyna wpadła w korkociąg plecowy, czego nie przewidziałem. Zdenerwowałem się ogromnie, bo obawiałem się wypaść w niedogodnej pozycji, kiedy mógłbym oberwać płatem lub ogonem. Wyprowadziłem maszynę twardym pociągnięciem sterów i nie czekając ani chwili odrzuciłem pasy z ramion i zrobiłem ponownie wywrót, chociaż samolot już się palił. Do dziś nie wiem, dlaczego z uporem pijaka postanowiłem skakać z pleców, a nie inaczej, ale widocznie instynkt wiedział lepiej, bo za drugim razem wszystko poszło gładko. Gdy maszyna była dokładnie na plecach, odepchnąłem się lekko nogami i rękoma, uderzając się mocno kolanem o kabinę, wyleciałem głową w dół. W dwie sekundy później otworzyłem spadochron. Wisząc na spadochronie obserwowałem moją maszynę, gdy na plecach, ciągnąc długi pióropusz dymu nurkowała do ziemi spadając obok małej francuskiej wioski. Nastąpił błysk i zaraz potem usłyszałem wybuch. Taki był koniec mojej dzielnej, dobrej maszyny, która mimo, że była postrzelona uratowała swego pilota.

Gdy zobaczyłem z góry tylko plamę na polu po moim samolocie poczułem się bezbronny i opanował mnie lęk przed niewolą, czy też czymś gorszym. Chęć szybkiego powrotu zaczęła nurtować mój umysł. Denerwowało mnie to, że opadałem zbyt wolno. Widziałem, że koledzy cały czas krążą i pilnują, aby jakiś patrol niemiecki nie wybrał się na moje spotkanie. Podnosi to mnie na duchu. Obserwuję pod sobą teren i staram się wykręcić w łoże wiatru, ale zrobiłem to za późno i wyrżnąłem o kochaną ziemię jak kłoda. Dźwignąłem się i od tego czasu zaczęły się dni pełne przygód, które w krótkim czasie doprowadziły do mojego powrotu do Dywizjonu. Wiem jedno tylko, że nigdy w życiu nie najadłem się tyle strachu, co w tym właśnie okresie i że dawno nie miałem tyle satysfakcji, co podczas tych dni.

Ukrywając się przed Niemcami miałem możność zobaczyć nie resztki, ale strzępy 7 armii niemieckiej, uciekającej na wschód. Widziałem, jak nasze wojska zbliżały się i teraz dopiero uświadomiłem sobie różnicę między lotnictwem a innymi rodzajami broni. Wiedziałem, że naszym żywiołem jest powietrze i czułem się na ziemi w obliczu wroga jak foka pozbawiona wody. Przez szereg dni obserwowałem drobne oddziały niemieckie, a często pojedynczych maruderów proszących o jedzenie, a często też kradnących lub rabujących konie i rowery. U wszystkich było widać wspólny lęk przed lotnictwem. Każdy dźwięk w powietrzu wprowadzał w panikę.

Widoki takie cieszyły moje serce niezmiernie, a specjalnie wieczorami i nocą, kiedy Moskity zaczynały swoją pracę. Został mi w pamięci obrazek, który dobry rysownik zatytułowałby "Motoryzacja niemiecka 1944 r." - dobrze zacienioną drożyną jedzie na damskim rowerze podoficer a za nim dwa normandzkie pojazdy dwukołowe zaprzężone w wymęczone konie. Wozy wypełnione maruderami bez broni, bez pasów, ot banda. W zapasie ciągną jeszcze cztery konie, bo droga daleka...

W tym czasie, kiedy takich oddziałów ciągnęło coraz więcej na wschód od frontu leciało też coraz więcej naszych samolotów. Mimo dużej odległości było stale słychać wybuchy bomb. Jednego dnia - pamiętam - dał się słyszeć nieustanny grzechot broni maszynowej i ręcznej. Samoloty myśliwskie i bombowo-myśliwskie oraz postrach Niemców, Typhoony z rakietami zaglądały do każdej wioski i niemal pod każde drzewko. Co pewien czas karuzela kilku maszyn przepisową rundą w lewo przenosiła jakąś kolumnę o metr w górę.

Pewnego popołudnia nastała cisza. Niemcy wiali w kierunku Sommy, ciągnąc za sobą rannych. Z twarzy można było wyczytać rezygnację i obojętność, a często powtarzane słowo kaput najlepiej wyrażało ich myśli. Arogancja i buta znikły z pysków niemieckich. Jedynie u SS-manów i oficerów widać było zaciętość i wściekłość. Zdawało się, że zrozumieli, co oznacza ten odwrót. Jeżeli Hitler kazał im się bronić później w Calais, Boulogne czy Dunkierce to dlatego, że chciał mieć w Rzeszy jak najmniej świadków klęski w Normandii. Ludzie ci nie mieli już żadnych złudzeń. Na żołnierzach ciążyła nie tylko świadomość klęski militarnej, ale i obawa przed karą za barbarzyńskie hasanie po wszystkich krajach Europy. Pojedynczemu żołnierzowi, który ponosi klęskę w słusznej sprawie, pozostaje zawsze godność, a nawet i duma. Niemcy nie uznawali tych dwóch najważniejszych pierwiastków duszy żołnierskiej, ale otaczali się atmosferą brutalnej buty.

Dzień pierwszego września 1944 roku był piękny. Od świtu przez miasta i wioski armia kanadyjska a z nią nasza wspaniała Dywizja Pancerna parły na wschód. Gdy widziałem ich w marszu bojowym od czoła, robili ogromne wrażenie potęgowane świadomością, że wolność niosą nie tylko Francuzom, ale mnie również. Nie żałowałem w tym momencie ciężkich chwil i tego, że byłem zestrzelony, bo wyjątkową miałem uroczystość w piątą rocznicę wybuchu wojny.

Stanisław Wandzilak