Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

30/31 maja 1942 r. - por. pil. Mieczysław Jonikas (305 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja por. Mieczysława Jonikasa (wówczas pilota 305 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Wielkopolskiej") z lotu na bombardowanie Kolonii nocą z 30 na 31 maja 1942 r. Tekst został spisany ok. 25 lat po wojnie:

Na porannej odprawie dowiedzieliśmy się, że Grupa stawia nasze dywizjony w pogotowiu na noc i że trzeba zrobić maksymalny wysiłek. Zaczęła się więc gorączkowa praca, oblatywanie maszyn, sprawdzanie ich od nosa do ogona, od radia i benzyny do karabinów maszynowych i bomb. Po kolacji w sali operacyjnej tłok i wrzawa, każdy chce odgadnąć, co jest za firankami zakrywającymi ścianę na scenie. Wreszcie wchodzi dowódca stacji, a za nim oficerowie: "inteligentny", nawigacyjny, sygnałowy, inżynier, meteorolog i inni. Panowała kompletna cisza, gdy "inteligentny" wypowiedział sakramentalną formułkę - "Gentleman, your target for tonight is Cologne" i jednocześnie odsłonił firanki, ukazując cel i trasę wytkniętą wstążkami upiętymi na mapie Europy. Ale dopiero jego następne słowa zelektryzowały wszystkich obecnych - "Udział bierze ponad tysiąc samolotów". Wszyscy zaczęli mówić, ktoś krzyknął "Hurra!", zaczęto klaskać, powstała wrzawa, jakiej przedtem nigdy nie było. "Inteligentny" długo musiał walić w stół kijem bilardowym, zanim zapanował spokój i mógł podać wszystkie szczegóły lotu i trasy, a więc zgrupowania reflektorów współpracujących z artylerią, pasy współpracy reflektorów z myśliwcami nocnymi, czas startu i przypuszczalny czas nad celem, elementy celowania itd. Aby zapobiec zdarzeniom przy tak olbrzymim zgrupowaniu samolotów powrotna trasa była inna.

Oficer nawigacyjny podał współrzędne wszystkich punktów zwrotnych, a zbrojmistrz ładunek bomb, przypominając młodym nawigatorom o odbezpieczeniu bomb nad morzem, a strzelcom o przestrzelaniu karabinów. Inżynier z kolei podał ilość paliwa wykalkulowaną ze stacyjnym nawigatorem i ile maksymalnie zdołał dolać, by zwiększyć margines bezpieczeństwa. Stacyjny radiota podał godziny zmiany kolorów rakiet i zapewnił, że każdy dostanie wykaz beaconów własnych i ich litery rozpoznawcze, przypominając, że w razie zestrzelenia wykaz ten należy zjeść i w związku z tym życzył nam "smacznego". Meteorolog zapowiedział pogodę idealną nad celem i możliwą na powrót. Zapewnił, że deszcz będzie padał dopiero o siódmej rano. Ponieważ naraził się nam parę razy - tym razem dodał z dumą, że dopiero co specjalny samolot meteorologiczny wrócił z nad celu i potwierdził jego prognozę. Wszystko było tak jasne, że gdy padło końcowe "Any questions?" zdziwiliśmy się, że ktoś wstał. "Tak?" - zapytał "inteligentny". "Czy po powrocie dostaniemy rum?". Sala wybuchnęła śmiechem. Naturalnie, że będzie rum i to najlepszy, przedwojennego gatunku. Nawet będzie można dostać repetę, jeżeli ktoś będzie rzeczywiście aż tak "suchy".

Po operacyjnym śniadaniu, składającym się z dwóch jajek i dwóch plastrów bekonu, wyruszyło bractwo do hangarów. My mieliśmy lecieć w drugiej fali. Choć umówiliśmy się, by przy samolotach być na 20 minut przed startem, wielu dojechało prawie godzinę wcześniej, by doglądnąć ekwipunku i pogadać z mechanikami. Rusznikarze zostawili drzwi bombowe otwarte, chcieli bowiem pochwalić się depeszami, jakie przesyłali Hitlerowi, Göringowi i wszystkim draniom w Niemczech. Depesze te napisane na bombach stanowiły specjalny rozdział literatury wojennej.

Pięć minut przed startem "zagadał" pierwszy silnik i wnet całe lotnisko zaczęło huczeć. Kolejno samoloty kołowały na start. Po chwili - zielone światło, silniki warczą na całe gardło, ciągnąc nabrzmiałego kolosa, parę huśtań i samolot zawisł w powietrzu. Krótkie pół rundy i nabieranie wysokości na kursie bojowym.

Potem brzeg holenderski. Już z daleka widać, jak kogoś trzymają w stożku reflektorów, a artyleria obrabia jak może najdokładniej. Pewnie zboczył biedak z trasy, bo normalnie to przejście było łatwe. Dalej pierścień reflektorów współpracujących z myśliwcami. Tego ominąć nie można, ale trzeba nie dać się złapać, choć Göring chwalił się, że mucha nie przedrze się przez pierścienie obronne Ruhry. Kogoś znowu złapali w stożek, biedak kręcił się w lewo i prawo, stracił dużo wysokości, a wtedy zaczęły go obrabiać szybkostrzelne Boforsy.

Mój strzelec przedni melduje, że już widzi przed nami olbrzymią łunę. Obaj piloci wpatrzeni w ten widok, a za nimi, przez ramię nawigator i radio-operator. Nagle światło niebieskie tak przeraźliwie jasne, że jakkolwiek byliśmy przygotowani na reflektory, struchleliśmy na moment zaskoczeni. Wnet dołączyło masę reflektorów białych, a inne jeszcze ubezpieczały, tworząc stożek nad nami. Uciekłem się do mego starego triku. Schowałem głowę do kadłuba i na instrumenty zacząłem bardzo powolny skręt w prawo. Gdy tylko wszystkie załogi reflektorów nie wytrzymały i dołączyły, skierowując swój reflektor na nas, wówczas gwałtownie skręciłem w lewo. Straciłem trochę wysokości, ale ich zgubiłem.

Teraz przed nami widać było na ziemi morze ognia, a w nim ciągłe wybuchy. Wyglądało to tak, jakby lawa szeroko rozlana falowała na olbrzymiej przestrzeni. Był to widok wzrok przykuwający, bez mała urzekający. Przyszło mi na myśl, że czterosilnikowce są wyżej i że mogą zrzucić swoje bomby nam na głowę. Ciarki przeszły mi po skórze.

Leciałem na Wellingtonie II, to jest z silnikami Rolls-Royce. Samolot ten był znacznie szybszy i miał lepszy pułap, ale posiadając silniki chłodzone płynem, był znacznie czulszy na odłamki. Był to poza tym samolot przystosowany do zabierania jednej specjalnej bomby o wadze 4000 funtów. Nie miał on drzwi bombowych, tylko wklęśnięcie w kadłubie, w którym chowało się trzy czwarte bomby, reszta wystawała na zewnątrz. Bomba ta o cienkiej skorupie, długa na 12 stóp, pierwotnie była zaprojektowana jako mina do zrzutu na spadochronie, mając działać podmuchem. Z powodu wielkich trudności w ulokowaniu jej w planowanym celu, gdyż wiatry często znosiły ją daleko, została przerobiona. Do długiej beczki została dodana z tyłu komora próżniowa, która zapewniła, że bomba spadała nosem w dół, a w nosie umieszczono trzy zapalniki.

Gdy zrzuciliśmy naszą bombę, nawigator twierdził, że tak jak celował, bomba poszła wprost do komina elektrowni...

Mieczysław Jonikas