Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

9 kwietnia 1945 r. - kpt. pil. Mieczysław Gorzula (309 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja kpt. Mieczysława Gorzuli (wówczas pilota 309 Dywizjonu Myśliwskiego "Ziemi Czerwieńskiej") z lotu na eskortę bombowców nad Hamburg 9 kwietnia 1945 r. Tekst został spisany wkrótce po opisywanych wydarzeniach:

Odprawa pilotów Skrzydła Mustangów miała się ku końcowi. Jeszcze jedna osłona dziennej wyprawy bombowców RAF na dogorywające Niemcy. Cel - Hamburg.
- Znowu chyba nic nie będzie - powiedział do mnie Józio, który lata z nami od 6 miesięcy i nie widział Luftwaffe w powietrzu.
- Nie martw się - odparłem - spotkanie będzie na pewno, bo nasz dowódca nie leci. On ostatnio nie ma szczęścia. W najgorszym razie spotkanie będziemy mieli, ale z naszymi bombowcami. I to dokładnie w oznaczonym miejscu i w czasie.

I tak, jak zawsze: ostatnie uwagi, lorką pilotów do dispersalu, jeszcze słów parę o zadaniu. Do maszyn i start. Dywizjony okrążyły lotnisko i w szyku bojowym wzięliśmy kurs na północny wschód, wprost na cel - na Hamburg - gdzie tuż, prawie, że na przedmieściach, mieliśmy przejąć bombowce.

"Szproty", jak zwiemy bombowce, przyszły z południowego wschodu i wlokły się, jak zwykle, jeden za drugim w niekończącym się na dziesiątki mil długim szyku, który przecinał nieboskłon po cięciwie napiętej nad Reichem - od jednego punktu na horyzoncie do przeciwległego. - Jak tu ich osłaniać? - pomyślałem. Rozciągnęli się tak, że gdyby Niemcy poderwali się, to... Ale po co się trudzić, kiedy Niemców i tak już nie ma w powietrzu.

Przelecieliśmy przez Hamburg, spowity w czarne kłębowisko dymów, które wzbiły się już do wysokości bez mała 10 000 stóp. Ostatnie bombowce opróżniły się z cennej zawartości i wzięliśmy kurs powrotny na Anglię. Ledwie oddaliliśmy się od celu, jeszcze w dole za nami czerniały dymy palącego się portu, gdy w słuchawkach moich zadrżały membrany i usłyszałem: - Hallo escort leader... Hallo escort leader... Here bomber leader... Some jet job about. Over.

Niespokojnie rzuciłem wzrokiem przed siebie, w lewo, w prawo i do tyłu. Z szyku bombowców wystrzelono zielone rakiety - jedną, drugą, trzecią. Aha - Niemcy są w powietrzu i atakują. Rozkazy padły jeden po drugim: rzucić zbiorniki. Podusiłem Mustanga - więcej obrotów, więcej boosta. Wtem spostrzegłem w odległości 1,5 mili sylwetki 6 samolotów, które z przewagą wysokości szły do ataku na bombowce wzdłuż ich szyku.

Poszliśmy w stronę atakujących samolotów i gdy odległość między nami zmalała, rozpoznałem jety, niemieckie, dwusilnikowe Me 262. Niemcy natychmiast po ataku poszli po prostej. Tylko jeden z nich, chyba upojony zwycięstwem, gdyż jeden z bombowców dymiąc się szedł do ziemi, odłączył od pozostałych i po dużym promieniu schodził do dołu. Jeszcze więcej obrotów i jeszcze więcej boosta i już, już dochodzę do niego. Z tyłu i z góry. Wskaźnik licznika szybkości przekroczył już 500 mil, a odległość między nami zmalała do 1000 yardów.

Mustang drżał, a silnik wył ostatnimi obrotami. Byle bliżej, myślałem, jeszcze bliżej, ale to tak trudno. Niemiec ma szybkość ponad moc samolotu ze śmigłem i już, już czułem, że odejdzie, że nie dojdę go na odległość skutecznego ognia. Ale jeszcze nieco drążek od siebie i jeszcze boosta! Wszystko wydobyć z Mustanga, który wył, błagał, by mu dać spokój, bo już sił nie ma! Postanowiłem strzelać. Odmierzyłem dokładnie, jedną poprawkę. Jeszcze jedna i oddałem pierwsza serię. Po drugiej Niemiec nieznacznie zwolnił. Wtedy dałem trzecią i ostatnią serię.

Spostrzegłem wybuch na kadłubie jeta i błysk. Tuż potem kadłub, jak gdyby odcięty, oderwał się, a pilot z silnikami i kabiną zwalił się w korkociąg. Niemiec próbował się ratować. Sylwetka pilota zamajaczyła tuż przy płacie. Zdążył jeszcze rozpiąć spadochron, lecz nim się ten rozwinął - błysnął płomień i zwój spadochronu stanął w płomieniach. Nie odprowadzałem do ziemi szczątków jeta i jego pilota. Nie było już po co. Pociągnąłem do góry. Było już po wszystkim.

Bombowce, jeden po drugim, ciągnęły do baz, a my jak zwykle, to po lewej, to prawej, dalej bacząc, aby "szproty" niemolestowane mogły wrócić spokojnie.

Mieczysław Gorzula